MOS DEF New Danger 2LP
Album, który podzielił fanów, środowisko i słuchaczy, którzy niekoniecznie siedzieli w "rapsach". Mos Def stworzył płytę, która przynajmniej dla mnie jest nietuzinkowa i wyjątkowa. Kiedy w 2004 ten tytuł ujrzał światło dzienne recenzenci nie wiedzieli co się właśnie wydarzyło. Po takich albumach jak "Black Star" oraz "Black on Both Sides" w ich ręce ludzi wpadł "surrealistyczny rapowy western". Wydaje mi się, że ten album na swój sposób wyprzedził epokę i stał się drogowskazem dla kolejnych pokoleń.
Dzisiaj rap, hip hop "romansuje" z wieloma stylami i nikogo to nie dziwi. Tacy wykonawcy jak Kanye West, który zresztą pracował przy tym krążku czy Death Grips od lat udowadniają, że rap nie musi być tą samą opowieścią z getta opowiedzianą przez "milion" różnych MC. Wydaje mi się, że "The New Danger" był jedną z pierwszych prób stworzenia nowej jakości, nowego stylu i otwarcie nowych dróg rozwoju. Jeżeli odpalimy ten album dzisiaj, uważam, że mamy to jak na dłoni. Otwierający "The Boogie Man Song" to dla mnie małe soulowe arcydzieło. Gdyby dziś ten numer wydał chociażby Frank Ocean czy Tyle The Creator mielibyśmy eseje na temat tego jak genialny jest ten utwór. W dniu premiery był raczej niezrozumiany i odrzucony. No jak to tak? Raper bawiący się w neo-soul czy rnb?
Takie numery jak "Zimzallabim" czy "Freaky Black Greetings" spokojnie odnalazłby się w repertuarze np. Rage Against The Machine. Zresztą wystarczy spojrzeć na skład muzyków, którzy mu towarzyszą na tym albumie. Jest legendarny gitarzysta HC, czyli Dr. Know (Bad Brains), Doug Wimbish i Will Calhoun z Living Colour oraz kultowy Bernie Worrell (Parliament/Funkadelic). Nie myślcie jednak, że jest to jakiś rap-corowy czy rockowy album, nie, nie. Gitary, czy też ogólnie rock, są jednym ze środków wyrazu Mosa, którymi stara się "udziwniać" ten album jak tylko może. Mamy tutaj mix wszytskiego, co akurat grało mu w duszy. Jest soul, jest reggae, jest rock, a nawet blues. Wydaje mi się, że tym albumem Def chciał pokazać zarówno środkowy palec mainstremowi, jak i rozwinąć skrzydła jako artysta. Eksperymentuje z muzą, tak jak mu się podoba i to jest piękne. Faktycznie, czasami jest w tym pewien brak spójności, jakieś lekkie rozjazdy, ale wydaje mi się, że lepiej poszukiwać i niekoniecznie być w 100% doskonałym, niż stać w miejscu.
Mos Def tym albumem udowodnił, że jest mistrzem, że nie chce iść na łatwiznę i być więźniem swoich słuchaczy. Nie jest to muza, która jednak Was zauroczy od samego początku. Pamiętam, że sam miałem pewne problemy z tym tytułem. Jest to album bardzo wymagający, ale naprawdę warto dać mu szansę. Mnie urzekł swoją pomysłowością i totalnym odrzuceniem stylistycznych ram. Nie jest to faktycznie dzieło wybitne, które zmieniło historię muzyki, ale jest album będący świadectwem artystycznej wolności.
Tracklista:
1. The Boogie Man Song
2. Freaky Black Greetings
3. Ghetto Rock
4. Zimzallabim
5. The Rape Over
6. Blue Black Jack
7. Bedstuy Parade & Funeral March
8. Sex, Love & Money
9. Sunshine
10. Close Edge
11. The Panties
12. War