KENDRICK LAMAR Damn. 2LP
Kendrick od jakiegoś czasu jest na ustach wszystkich. Jego występ na Super Bowl był totalnym rozpi.....em (nie ma innego słowa, sorry). Oczywiście nie wszyscy są zachwyceni tym, co tam się wydarzyło. Czytałem te komentarze wszystkich „znawców” i byłem... załamany. Ludzie niemający pojęcia o tej muzie pisali takie banialuki, że szok. Pomijam fakt, że według nich Lamar jest ultra przereklamowany, podobnie jak Beyoncé, która również pod koniec 2024 roku zaliczyła genialny występ z okazji Half Time. Jednocześnie, wraz z narastającymi plotkami dotyczącymi występu Metalliki na tym samym „iwencie” za rok, pojawiają się głosy, że no słabo, bo nie popierali „Prawdziwego Amerykanina”. Wychodzi na to, że według „znawców” najlepszym mainstreamowym koncertem, jaki się ostatnio odbył, był ten z okazji inauguracji Trumpa, a reszta to syf. No cóż, dobrze, że istnieją jeszcze tacy wspaniali artyści jak np. Kid Rock, bo dzięki nim przyszłość muzyki nabiera jasnych barw.
Dziś jednak, wybaczcie, nie będziemy rzeźbić w cudownych płytach cudownych wykonawców… Dziś przypomnimy sobie emocje towarzyszące wydaniu „DAMN.”, nic nieznaczącego Kendricka. Jego twórczość śledzę mniej więcej od początku. Prawdziwy szok jednak przyszedł wraz z „To Pimp a Butterfly”. Album ten jest moim zdaniem jednym z najważniejszych krążków XXI wieku. Nie chodzi już tutaj tylko o rap. Od dnia premiery orałem ten tytuł, ile tylko mogłem. Na spacerach, w domu, na siłowni – i cały czas odkrywałem jego nowe oblicze. Teksty, muzyka, no wszystko tam się zgadzało. Byłem bardzo ciekawy, czy uda mu się przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Czy pójdzie jeszcze szerzej? Nagra jeszcze bardziej rozbudowany album, jakąś „jazz-rapową” odyseję kosmiczną, czy też ruszy w zupełnie innym kierunku?
W dniu premiery wszystko było jasne. Lamar powrócił do bardziej typowego rapu i mniej rozbuchanej produkcji. Czy był to błąd? Nie! Uważam, że ten album jest równie dobry, co jego poprzednik. Podobała mi się ta oszczędność formy od strony muzycznej – przez to bardziej mogłem się skupić na tym, co Kendrick chce mi przekazać. Odpalcie sobie chociażby lekko psychodeliczny „LUST.” czy singlowe „DNA.”. Czy to nie jest genialne i piękne zarazem? Mistrz, mistrz i jeszcze raz mistrz!
Numer, na który czekałem najbardziej, to „XXX.” z gościnnym udziałem U2. Uwielbiam stare płyty tego bandu, natomiast na ich nowe produkcje nie dam rady patrzeć, tym bardziej słuchać. Tutaj jednak, wraz z Kendrickiem, stworzyli swój najlepszy numer od wielu lat! Wstawka Bono pod koniec tego tracku nadaje temu utworowi zupełnie inny wymiar i wprowadza nas w zadumę dotyczącą dzisiejszego świata. Ciężko mi jednak wybrać najlepszy numer z tego krążka, gdyż traktuję go jako jedną całość. No, ale może „DUCKWORTH.”? Albo… no widzicie, nie da się!
„DAMN.” to przepiękna, społecznie zaangażowana opowieść o miłości, wolności, Bogu i strachu. Pióro Lamara jest bardzo plastyczne. Uważam, że jest jednym z lepszych tekściarzy, nie tylko w swoim gatunku. Pomimo iż opowiada nam o sobie, o swojej rzeczywistości, to i tak wydaje mi się, że w tych tekstach każdy znajdzie cząstkę siebie. Każdy z jego albumów porównałbym do rozdziałów doskonałej książki, która wciąga nas do swojego świata. Budzi naszą wyobraźnię, zmusza do refleksji. Polecam jego twórczość każdemu, bez względu na muzyczne zainteresowania.
„DAMN.” to po prostu klasyk i kawał zajebistej muzy. Natomiast ci, którzy go nie trawią, raczej zdania nie zmienią, ale i bez ich poparcia jest szansa, że Kendrick Lamar być może zrobi jeszcze karierę.
Tracklista:
A1 Blood
A2 DNA
A3 Yah
A4 Element
B1 Feel
B2 Loyalty
B3 Pride
B4 Humble
C1 Lust
C2 Love
C3 XXX
D1 Fear
D2 God
D3 Duckworth