Czy jestem fanem muzyki country? Nie. Czy jaram się tym albumem? No raczej! Jest to jedna z tych recenzji, na myśl o której cieszy mi się gęba. Fajnie napisać kilka zdań o artystce, którą się lubi, czy też podziwia. Nie ukrywam, że uważam Beyoncé za artystkę kompletną. Na scenie pop obecnie nie ma dla mnie nikogo, kto chociaż zbliża się do jej poziomu. Możemy dyskutować, że Taylor Swift, czy tego typu wokalistki mają równie mocną pozycję. Jednak Beyoncé to trochę inny
kaliber. Od kilku lat widzę w niej Jacksona 2.0, pod względem produkcji, czy to muzycznych, czy koncertowych deklasuje resztę.
Jej początki to oczywiście Destiny’s Child, z którymi nagrała bardzo dobre albumy. Szczególny nacisk kładę na „The Writing’s on the Wall", który uważam za jeden z klasyków współczesnego r’n’b. Od okresu wspomnianego zespołu minęło trochę czasu, jednak już wtedy było widać, że Beyoncé jest najjaśniejszą gwiazdą i najlepszą wokalistką tego składu, jej kariera solowa była więc kwestią czasu. Podobnie było zresztą ze wspomnianym Michaelem Jacksonem i jego The Jackson 5 / The Jacksons.
Czy jednak solowe początki Beyoncé były absolutnie wybitne? Niekoniecznie, a mówię to nawet jako jej wielki fan. Debiut w postaci „Dangerously in Love” był bardzo nierówny. Początkowe single promujące nie podobały mi się zupełnie, wyjątki to „Me, Myself and I” czy numer do „Austina Powersa” – „Work It Out”, od którego w sumie zaczęła się jej solowa kariera. Chociaż i tak na debiucie znajdziemy takie numery jak „Be With You”, „Speechless” czy „Dangerously in Love 2”, które są absolutnym mistrzostwem i dowodem na to, że jej solowa kariera nie jest chwilowa. Uwielbiam to, w jaki sposób czaruje głosem i jak bez większego wysiłku potrafi spowodować, że spadam z krzesła dzięki jednej nucie. Jednak całościowo nie było tam wielkiego szału, było za dużo wypełniaczy, a za mało konkretów.
Podobnie zresztą było na „B’day” oraz „I Am... Sasha Fierce", aczkolwiek jeśli chodzi o „B’day”, jest tam masa pomijanych bangerów, które nadal mają w sobie to coś. Takie tracki jak „Suga Mama”, „Freakum Dress” czy „Resentment” są naprawdę świetne. Natomiast „trójka” zapowiadana jako wspaniały podwójny album jest moim zdaniem jej najsłabszym krążkiem. Chociaż jej wersja „If I Were a Boy”, „Sweet Dreams” (nie, to akurat nie cover) oraz „Scared Of Lonely” to numery, które uwielbiam. Ten ostatni numer zabrzmiał jeszcze lepiej i pełniej na genialnym koncercie „I Am... Yours: An Intimate Performance at Wynn Las Vegas”.
Jeśli miałbym komuś polecać ten album, to tylko w wersji deluxe . Tam „Sasha” zawiera takie absoluty jak „Why Don’t You Love Me”, „Save The Hero” czy „That’s Why I Love You”, które znacznie lepiej się bronią niż większość tracków z podstawowej wersji. Na tym krążku też kończy się dla mnie ten lekko nijaki i przewidywalny okres Bey i zaczyna się moje uwielbienie.
Od albumu numer cztery już leci moim zdaniem na full. Zarówno muzycznie, jak i wokalnie z albumu na album coraz bardziej odbijała od artystów, z którymi według MTV, czy pism muzycznych miała rywalizować. Natomiast „BEYONCÉ” to już absolutne popowe KO. Każdy numer tam się zgadza, a sama Bey brzmi genialnie. Znacznie dojrzalej niż na początkach. Zniknęła gdzieś ta dziewczęca niewinność w jej wokalu, co działa na plus. Beyoncé jest pewną siebie kobietą, a nie małolatą kręcącą tyłkiem w klipie „Crazy In Love”. Podkłady towarzyszące tym numerom są równie wyborne i idealnie wyprodukowane. Wystarczy sobie odpalić „No Angel”, „Flawless”, czy chociażby zamykające podstawową wersję „Heaven” oraz „Blue” z gościnnym udziałem jej córki.
Bardzo żałuję, że na podstawę nie wszedł „7/11”. Ten na pozór prosty numer to genialny track, w którym bit miażdży. Przed premierą czytałem, że tym albumem Beyoncé zaczyna nowy rozdział nie tylko w swojej historii, ale też w gatunku r’n’b. Po latach uważam, że te słowa były w stu procentach prawdą. Udoskonaleniem tej muzycznej wizji była „Lemonade”, która również jest dziś uznawana za współczesny popowy klasyk. Album zyskał nie tylko uznanie fanów i krytyków, ale również środowisko muzyczne chwaliło muzę tam zawartą. Ice Cube nazywa „Lemonade” absolutnym klasykiem i albumem pokazującym jak trzeba robić r’n’b i pop w dzisiejszych czasach.
Ciekawym uzupełnieniem jej twórczości był projekt The Carters stworzony z Jayem-Z i ich album „Everything Is Love”. Skoro mowa o projektach, to również ciekawym eksperymentem była muzyka do „Króla Lwa”, która była też podstawą do jej filmu czy też godzinnego klipu „Black Is King”. Nie powiem, że wszystko tam siedzi idealnie, ale ten miks afrykańskich artystów z jej wokalem i jej producentami zabrzmiał naprawdę dobrze.
Ale ta era minęła, teraz wchodzimy w wiek Renesansu i muzycznej trylogii! Bez przedłużania, „Act I” w postaci „Renaissance” było zachwycające. Bey odświeżyła muzykę disco i przetworzyła ją przez współczesne muzyczne trendy. Można się kłócić, że to nie taka nowość, że komercja, że przereklamowane, że można zrobić to lepiej. Spoko, droga wolna. Dla mnie ten album to coś wspaniałego, a zakończenie w postaci singla „MY HOUSE” idealnie wieńczy ten etap. Natomiast koncert, na którym byłem, zdeklasował wszystkie stadionowe produkcje, w których miałem przyjemność uczestniczyć.
Żeby nie być już absolutnym fanboyem zaślepionym blaskiem Królowej, to przyznam się, że „Act II: Cowboy Carter” jest lekkim zaskoczeniem. Od strony korzeni samej Beyoncé to naturalna sprawa, bo pochodzi z Texasu, ale muzycznie, hmm... Single promujące, czyli „16 Carriages” (mój faworyt) oraz „Texas Hold ‘Em” były bardzo dobre, ale brakuje mi trochę tej dziczy i szalonego tańca z części pierwszej. Jej flirt z taką muzą to nie nowość. Na „Lemonade” mieliśmy chociażby „Daddy Lessons” i jakoś to się broniło.
Po pierwszym odsłuchu usłyszałem to czego się spodziewałem. Country jest tylko jednym z elementów tego wydawnictwa. Mamy też odrobinę trochę rootsowego r’n’b czy też muzyki gospelowej. Tak jak bawiła się konwencją disco na "ACT I", tak też zrobiła z country. Wydaje mi się, że celem Beyoncé nie będzie ścigać się z Cashem czy Nelsonem, a po prostu użyła tej muzy jako jednego z elementów całej układanki. Gdybym miał wskazać momenty, które najbardziej wryły się w moje serce to stawiam na "American Requiem", "Bodyguard", "Tyrant" oraz "Ya Ya". Fajnie również wypadł cover "Bitli", czyli "Blackbird". Natomiast od strony wokalnej jak zwykle mamy do czynienia z chirurgiczną precyzją. Tutaj przykładem niech będzie "Daughter", gdzie Pani Carter wplata fragmenty arii "Caro Mio Ben” i udowadnia, że na współczesnej scenie pop nie ma sobie równych jeśli chodzi o wokal.
Czy ten album jest lepszy niż "jedynka".? Nie wiem, czas pokaże, na chwilę obecną jestem zachwycony. Głosy w stylu, że to nie jej muza, że komercja, że kowboje nie byli czarni, tylko biali i temu podobne komentarze pod postami dotyczącymi tego albumu to tylko obraz czasów w których żyjemy i na tym zakończę. Fajnie również, że wreszcie otrzymujemy pełną wersję tego albumu, gdyż serio poprzednia wersja pozbawiona pewnych numerów była moim zdaniem jakimś nieporozumieniem wydawniczym. Tak czy inaczej, jaram się potężnie!
Dwa czarne 180-gramowe winyle, w zadrukowanych kopertach wewnętrznych, z 40-stronicową książeczką z niepublikowanymi dotąd zdjęciami oraz kolekcjonerskim plakatem.
Tracklist:
Side A
1. Ameriican Requiem (5:25)
2. Blackbiird (2:11)
3. 16 Carriages (3:47)
4. Protector (3:04)
5. My Rose (0:53)
Side B
1. Smoke Hour ★ Willie Nelson (0:50)
2. Texas Hold 'Em (3:53)
3. Bodyguard (4:00)
4. Dolly P (0:22)
5. Jolene (3:09)
6. Daughter (3:23)
7. Spaghettii (2:38)
8. Alliigator Tears (2:59)
Side C
1. Smoke Hour Ii (0:29)
2. Just For Fun (3:24)
3. Ii Most Wanted (3:28)
4. Levii's Jeans (4:17)
5. Flamenco (1:40)
6. The Linda Martell Show (0:28)
7. Ya Ya (4:41)
8. Oh Louisiana (0:45)
9. Desert Eagle (1:12)
Side D
1. Riiverdance (4:12)
2. Ii Hands Ii Heaven (5:41)
3. Tyrant (4:10)
4. Sweet ★ Honey ★ Buckiin' (4:56)
5. Amen (2:25)