LADY GAGA Mayhem (indies) 2LP Blue
Kiedy Lady Gaga szturmem wskoczyła na listy przebojów, mało kto spodziewał się, że zostanie z nami na dłużej. Ot, kolejna nieznana dziewczyna, która pisała numery dla innych, a nagle sama stała się gwiazdą. Takie historie już przerabialiśmy, prawda? Do tego standardowe narzekania „ekspertów”, że to tylko zwykły pop, że nic odkrywczego. Ale czy „The Fame”, a później rozszerzona wersja „The Fame Monster”, faktycznie były muzycznymi przełomami? No nie. Było tam sporo świetnych kawałków, ale to nie single robiły na mnie największe wrażenie. Tytułowy numer, „Money Honey” czy „Teeth” – to były prawdziwe sztosy, które polecam bardziej niż chociażby „Just Dance”. Z radiowych hitów zawsze miałem słabość do „Beautiful, Dirty, Rich” – numeru, który do dziś mnie kupuje swoim zadziornym, niemal jazzowym vibe’em.
No i wtedy nadszedł moment, kiedy zastanawiałem się – czy Gaga faktycznie zostanie drugą Madonną, czy raczej zniknie w tłumie popowych idolów? Odpowiedź przyszła w 2011 roku. „Born This Way” rozwiało wszelkie wątpliwości. I bez przesady powiem, że to jeden z moich ulubionych i najważniejszych albumów popowych XXI wieku. Początek w postaci „Marry The Night” oraz tytułowego kawałka to absolutne złoto. Cały album ma w sobie ducha sci-fi, musicalu i – nie oszukujmy się – Madonny. Ale to była Madonna na sterydach. Brzmienie, produkcja, energia – to wszystko wciągało od pierwszych sekund i nie puszczało do końca. I choć „Born This Way” to pop w czystej postaci, Gaga bawi się tu muzyką jak mało kto. Glam rock, electro, techno, house – totalny mix, który sprawił, że ten krążek do dziś brzmi świeżo. Takie kawałki jak „Heavy Metal Lover” czy „Highway Unicorn (Road To Love)” zapowiadały już kierunek, który eksplorowała później na „ARTPOP”. A „Yoü And I” z Brianem Mayem? Czyste queenowskie granie – i nic dziwnego, że po tym numerze wielu fanów Queen chętnie widziałoby Gagę w projekcie „Queen+”.
I wtedy stało się – oficjalnie zostałem fanem Lady Gagi. Każdy kolejny album był przeze mnie wyczekiwany jak prezent na święta. A „ARTPOP”? No cóż, dla mnie to był strzał w dziesiątkę. Krytycy narzekali na stylistyczny chaos, ale mnie ten eklektyzm zachwycił. Może nawet dziś ten album podoba mi się bardziej niż „Born This Way”? To jeden z tych krążków, które nie nudzą ani przez chwilę. Szkoda tylko, że z późniejszych wydań zniknęło „Do What U Want”. Jasne, R. Kelly to człowiek do wyrzucenia, ale numer sam w sobie był świetny. Może Gaga powinna nagrać go solo i wrzucić do reedycji? Byłoby kozacko.
Potem przyszedł „Joanne” i... tu już nie było tak kolorowo. Jasne, są tu perełki – „Diamond Heart”, „John Wayne”, „Million Reasons”, „Perfect Illusion” – ale całość? No właśnie. Brakowało mi tego szaleństwa i charakterystycznej dziwności, którą kochałem w poprzednich albumach. Powiem wprost – bardziej jarała mnie okładka niż sama muzyka. Ale doceniam jej odwagę w poszukiwaniu nowych brzmień. Bo bycie fanem to nie tylko uwielbianie wszystkiego bezkrytycznie.
I wtedy przyszła „Chromatica” – album, który sprawił, że moje lekkie rozczarowanie zniknęło. Nie ma tu słabych numerów. Odwołania do klubowego grania lat 90. w kawałkach takich jak „Alice”, „Enigma” czy „Babylon” to czysta petarda. A ten ostatni? Trochę jak jej własne „Vogue” – bo jak inspirować się, to najlepszymi. Remixowy „Dawn of Chromatica” też zrobił robotę, świetnie uzupełniając ten etap jej kariery.
Oczywiście w międzyczasie Gaga robiła inne rzeczy – soundtrack do „Jokera”, „A Star Is Born”, jazzowe albumy z Tonym Bennettem – ale to już trochę inna bajka. Szanuję, mam na półce, ale nie wywołują we mnie tych samych emocji. A teraz? Nowy rozdział. „Mayhem” – tytuł najnowszego albumu – ma być podróżą do początków jej kariery. Sama Gaga mówi, że ten krążek to jak składanie potłuczonego lustra – niby wraca do pierwotnej formy, ale efekt końcowy jest czymś zupełnie innym.
Już sama otoczka tego albumu przyspiesza bicie serca – bo widzę w tym szansę na powrót do klimatu „Born This Way” i „ARTPOP”. A producenci? Mamy tu Gagę, Andrew Watta (od Miley Cyrus i Ozzy’ego), Circuta, Michaela Polansky’ego i Gesaffelsteina. Mocna ekipa. Tylko czy to przełoży się na muzyczne złoto?
Na razie znamy dwa numery: „Die With A Smile” z Bruno Marsem i „Disease”. Pierwszy? Super. Lekki motownowy klimat, świetne wokale Gagi i Bruna – to po prostu działa. Ale „Disease” już mnie nie kupuje. Instrumentalnie? Rewelacja. Klimat? Mroczny, „gagowy”. Tylko wokalnie... no właśnie. Czekałem na jebnięcie, na ten moment, który zmiata z planszy, a zamiast tego dostałem nic. Zero refrenu, zero momentu, który chce się nucić bez końca. Na żywo ten numer wypada lepiej – można sprawdzić na streamingu – ale nadal brakuje mi w nim tego „czegoś”.
I tak, jaram się tym albumem, więc jeden niewypał nie przekreśla całego „Mayhem”. Miałem nadzieję, że kolejny singiel bardziej mnie przekona i... jest lepiej. „Abracadabra” nie jest może szczytem jej możliwości, ale działa. Fajny podkład, świetny klimat w zwrotkach – ten kawałek spokojnie mógłby znaleźć się na „Born This Way”.
Czy „Mayhem” będzie dziełem idealnym? Nie wiem. Ale jedno jest pewne – to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier 2025 roku. I czekam. Jak cholera.
Kolorowe płyty winylowe cieszą oko każdego melomana, który lubi mieć coś specjalnego w swojej kolekcji winyli. Są to zazwyczaj limitowane wydawnictwa, które są ściśle ograniczone pod względem ilości. Skutkuje to w późniejszym czasie wzrostem wartości danej płyty i wówczas dane wydawnictwo staje się elementem poszukiwań zbieraczy płyt. Różnorodność w kwestii koloru płyty winylowej jest nieograniczona - płyta może zostać wytłoczona w jednym bądź wielu kolorach, może również posiadać swoistego rodzaju specjalnie wytworzone plamki tzw. splattery. Istnieją również płyty, na których zostały wytłoczone rysunki - takie wydawnictwa nazywa się picture disc (PD). Zachęcamy do zapoznania się z naszą ofertą kolorowych płyt winylowych i limitowanych wydań winyli, gdyż w przyszłości mogą się one okazać się udaną inwestycją!