LADY GAGA Mayhem 2LP
"Don't be a drag, just be a queen..." no to lecimy! Matka Potworów wreszcie wydała nowy album. Tak, wiem, po doskonałej "Chromatice" otrzymaliśmy duety z Tonym Bennettem, muzykę do Jokera, numer do Top Guna i projekt "Harlequin". Czyli Gaga tak naprawdę cały czas była aktywna, ale jednak to zupełnie inna bajka. Nie były to pełnoprawne odsłony osobowości Gagi, przynajmniej dla mnie. Co prawda jej jazzowe poczynania na wspomnianym "Harlequin" były dość ciekawe, ale na fali krytyki nowego Jokera album ten absolutnie rozmył się w przestrzeni publicznej. Fani cały czas czekali na kolejny etap, na kolejne wcielenie Panny Germanotty.
Pierwsze "wzmianki" na temat jej nowego kierunku pojawiły się przy absolutnym hicie nagranym z Bruno Marsem w postaci "Die With A Smile". Był to numer wydany przed jazzowym "Harlequin", który z nienacka podbił serca słuchaczy na całym świecie. Na samym początku zastanawiałem się, tak naprawdę, czyja to jest zapowiedź albumu. Był to numer lekko motownowy, troszkę soulowo-psychodeliczny, więc bardziej pasowało mi to do dalszego rozwoju kariery Bruna, ale... Numer był świetny i to się tak naprawdę liczyło. Zarówno Gaga, jak i Mars stworzyli tam genialny klimat, a ich wokale brzmiały i uzupełniały się idealnie. Jak dziś wiemy, track ten miał być zupełnie innym, pobocznym projektem Gagi, ale ostatecznie został dorzucony do "Mayhem".
Pierwszym oficjalnym singlem miało być wydane jakiś czas później "Disease". Tutaj niestety muszę przyznać, że numer ten nie siadł mi na samym początku. Do dziś w sumie mam mieszane uczucia, ale po wywiadzie, w którym to nasza Ikona zaczęła tłumaczyć inspiracje NIN w przypadku tego tracku, zacząłem patrzeć na niego zupełnie inaczej. Może moja miłość do Trenta Reznora i jego muzy po prostu wzięła górę. Tak czy inaczej, słychać było to, że Gaga robi "krok w tył" i wraca do swoich electro-popowych klimatów, co ucieszyło mnie potężnie. Czy to "ARTPOP", czy "Born This Way" — uważam je za jedne z najlepszych popowych albumów ostatnich lat.
Kiedy otrzymaliśmy ostatni z promujących numerów, czyli "Abracadabra", wszystko było jasne. Nie można również pominąć zajebistego klipu inspirowanego filmem "Suspiria", ale jak wiemy, Gaga potrafi w teledyski od zawsze. Numer ten nie tylko był powrotem do "starego" brzmienia, ale też okazał się wiralowym hitem. "Abracadabra" stała się dla "Mayhem" tym samym, czym kiedyś "Poker Face" czy "Bad Romance" dla okresu "The Fame", "The Fame Monster". Zresztą nie ma co wydziwiać... Był i jest po prostu ultra bangerem! Natomiast użycie sampla z "Spellbound" Siouxsie było genialnym posunięciem, które fajnie wpasowało się w demoniczny klimat całego kawałka. Fani Gagi otrzymali to, na co tak naprawdę czekali.
Moje oczekiwania co do "Mayhem" w tym momencie wystrzeliły w górę. Pisząc te słowa, jestem już chyba po trzecim okrążeniu całego krążka. Czy warto było czekać? Jak najbardziej! Zaznaczę, że piszę ten album tak naprawdę tańcząc do tych numerów, dlatego musicie mi wybaczyć pewne rozedrganie czy rozbicie.Szczerze, to album ten siadł mi nawet dużo bardziej niż "Chromatica", a Ci co mnie znają wiedzą, że jarałem się tym krążkiem potężnie. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że na jej poprzednim studyjnym albumie było trochę wypełniaczy, czy rozjazdów. Tutaj mamy jedną spójną całość i nawet kończący wszystko numer z Marsem jakoś wpasowuje się w ten album bezboleśnie. Przede wszystkim jestem zachwycony podkładami, które sprawiają, że "Mayhem" jest popową petardą, ale też wielowymiarowym projektem odwołującym się do wielu gatunków. Jest w nich brud, jest ten lekko Reznorowy industrial, inspiracje glamem, ale też przede wszystkim genialna przebojowość. Takie tracki jak "Garden Of Eden" czy "Perfect Celebrity" to coś cudownego. Jest w tym vibe muzyki popowej, a nawet alternatywno-rockowej lat 90, ale oczywiście ze współczesnym sznytem. Gaga jest po prostu genialnie bezczelna tworząc te numery i cały koncept tego albumu. Wszystko jest to idealnie wyważone, a sama artystka wie i gdzie uderzyć, aby słuchacz spadł z krzesła. Strasznie podobają mi się również te fragmenty nawiązujące do muzy lat 80. "LoveDrug" z lekko glam rockową solówką gitarową, posiadający zabójczy refren "Shadow Of A Man", czy sample z "Only You" zespołu Yazoo w "How Bad Do You Want Me" wypadają tutaj naprawdę smacznie. Ten ostatni numer co prawda na początku zbyt "śmierdział" mi popem w stylu Taylor Swift. Jednak miłość do Yazoo wygrywa z niechęcią do brzmienia Taylor. Bardzo ciekawy byłem również jej "duetu" z Gesaffelstein'em. Zastanawiałem się, czy otrzymamy techniawkę, czy może coś zupełnie innego. Okazało się, że wspólny numer, czyli "Killah" to po prostu David Bowie! Numer ten przypomina klimatem jego kultowe "Fashion" tylko w wersji Reznora, które nie tak dawno zresztą nagrał. Numer ten na spokojnie odnalazłby się na "Scary Monsters" nieodżałowanego mistrza, więc jak dla mnie bomba! Jednak w tym wszystkim nie ma mowy o kopiowaniu. Trzeba pamiętać, że inspirować się, a kopiować to zupełnie dwie inne sprawy. Nawet kiedy Gaga bierze się za retro klimat, to nadal czuć z kim mamy do czynienia. W podobnym klimacie utrzymany jest również "Zombieboy", gdzie słyszymy sample ze "Let's Dance", czyli znów Bowie, który jak wiemy jest jedną z jej największych, muzycznych inspiracji. Sam tytuł natomiast wydaje mi się być w pewnym sensie hołd dla tragicznie zmarłego Ricka Genest'a, który był przyjacielem Gagi. Zresztą pewne fragmenty tekstu nawiązują do numeru "Born This Way", a jak pamiętamy od klipu do tego numeru rozpoczęła się kariera Rick'a. Sprytnie!
Dla tych, którzy jednak chcą się na chwilę wyciszyć, a nie tylko wirować na parkiecie, polecam "The Beast". Jest to znów zwrot w kierunku bardziej alternatywno-rockowego brzmienia. Jest to chyba najbardziej mroczny, depresyjny i przestrzenny numer na tym albumie. Gdybym natomiast miał wskazać track, do którego ciągle nie mogę się przekonać, to chyba postawiłbym na "Blade Of Grass". Nie jest zły, ale chyba zbyt radiowy jak dla mnie. Mógłby się znaleźć na "Joanne" lub na soundtracku do "A Star Is Born", ale tutaj mi jakoś nie pasuje.
Mimo wszystko każdy z tych numerów jeszcze bardziej budzi mój apetyt na koncert, który mam nadzieję dotrze do Polski w ramach promocji tego krążka. Wiem, że ktoś może powiedzieć, że nie jest to jakaś odkrywcza muza, że gdzie te przełomy muzyczne, o których tyle się mówi. Spoko, ale nie możemy też zamknąć się w bańce i katować do końca świata "Thriller" Jacksona, bo przecież później w muzyce popowej nie wydarzyło się nic. Uważam też, że Gaga w tym momencie nie musi nic nikomu udowadniać. Albumem tym potwierdza swoją klasę, swoją pozycję i dostarcza jednocześnie słuchaczom porcję muzyki popowej, electro-popowej z najwyższej półki. Już teraz mogę powiedzieć, że jest to zapewne krążek, który wskoczy do mojego top 10 tego roku. Brawo!
Tracklista:
1. Disease
2. Abracadabra
3. Garden of Eden
4. Perfect Celebrity
5. Vanish Into You
6. Killah ft. Gesaffelstein
7. Zombieboy
8. LoveDrug
9. How Bad Do U Want Me
10. Don’t Call Tonight
11. Shadow Of A Man
12. The Beast
13. Blade of Grass
14. Die With A Smile