U2 The Unforgettable Fire LP
U2, czyli zespół niegdyś genialny, którego członkowie dziś są dość przerysowani. Jednak uważam, że to co U2 stworzyło w latach 1980-91 to coś cudownego i genialnego zarazem.
Od albumu „Zooropa” do „How to Dismantle an Atomic Bomb” i kilku numerów z „No Line On The Horizon” to dobry pop rockowy band, a to co było później to... szkoda słów. Weźmy np. „Songs of Surrender” i numer zrobionego pod olimpiadę – nic szczególnego. Z kapeli rozdzierającej serca i umysły fanów stali się czymś w rodzaju starszego brata zespołu Coldplay. Niby fajnie, ale ogólnie to jarmark i wata cukrowa. Zastanawiałem się, który ze starszych albumów Bono i kolegów wziąć na warsztat. Czy postawić na moje ukochane „October” czy może skupić się na wspaniałym debiucie zatytułowanym „Boy”? Nie, postawiłem na równie kultowy, ale lekko pomijany „The Unforgettable Fire”.
Skoro taki kultowy, to dlaczego pomijany? No jeśli miejsce w dyskografii zajmuje między „War”, a „The Joshua Tree” to niestety tak bywa. Jednak album ten w niczym nie ustępuje wymienionym tu krążkom U2. Kocham go za niepowtarzalne brzmienie, które jeszcze nie było sztampowe. Ma w sobie pewną surowość, ale też atmosferę i przestrzeń, która idealnie wypełnia miejsce w którym się znajdujemy. Ten album jest dobrym pomostem między bardziej zbuntowanym, nastroszonym punkowym U2, a kapelą, która zaraz rozbije bank albumem „The Joshua Tree”. Idealnie w ten świat wprowadza nas już pierwszy numer. „A Sort Of Homecoming”, czyli ujmujący, ale też lekko chropowaty od strony muzycznej i histeryczny od strony wokalu track. Jest w tym wszystkim jednocześnie ogromna przebojowość i powiew świeżości jeśli chodzi o styl U2. Po tym intrygującym numerze wchodzi prawdziwy cios i hymn rockowy lat 80., który zna każdy. “Pride (In The Name Of Love)”, to tak naprawdę samograj. The Edge ze swoją gitarą niesie nas na skrzydłach muzyki już od pierwszych dźwięków. No i oczywiście Bono, który nie jest ultra wybitnym wokalistą od strony technicznej, to zaśpiewał tu w tak emocjonalny i porywający sposób, że nie mam pytań. Jak w przypadku wszystkich hiciorów rozgłośnie radiowe starają się, abyśmy po pewnym czasie nienawidzili tych numerów. Do nienawiści mi daleko, ale mam już trochę dość...
Po hymnie następują numery, które są moimi ukochanymi fragmentami i jednocześnie wizytówkami tego krążka. Mowa tu o „Wire” i tytułowym „The Unforgettable Fire”. Dlaczego akurat te numery? Pierwszy to post punkowe szaleństwo, z takim dziwnym, wręcz transowym klimatem, który wciąga nas w tę gonitwę dźwięków. Bas Adama i perka Larry'ego napędzają ten numer, a całe szaleństwo tej podróży idealnie podsyca Edge i Bono. Mistrzostwo, nic dodać, nic ująć. Tytułowy track, to jakby pokazanie tego, że panowie są o krok od stworzenia czegoś totalnie wybitnego. Idealnie przełamują tutaj swoje punkowe brzmienie radiową przebojowością.
Wydaje mi się, że również wielka w tym zasługa producentów, Briana Eno oraz Daniela Lanoisa, z którymi U2 rozpoczęli współpracę od tego właśnie krążka. Czuć to, że panowie dopiero wytyczają drogę swojej dalszej współpracy, ale wychodzi im to idealnie. Nie można również odbierać tego albumu, jako luźnego krążka nagranego w ramach zgrania się – chociaż jedni i drudzy badali tutaj swoje możliwości oraz swoje pomysły. Słychać to szczególnie w takich nagraniach jak „4th Of July” czy w wieńczącej album ambientowej miniaturce „MLK”. Po latach album ten nadal brzmi buntowniczo, świeżo i przebojowo. Panowie stworzyli genialny materiał, który tak jak wspomniałem ma niestety bardziej docenione "rodzeństwo". Dla mnie jednak ten krążek jest absolutnie kultowy i tak brzmi prawdziwe U2, którym nadal należy się wielki szacunek.
Tracklista
A1 A Sort Of Homecoming
A2 Pride (In The Name Of Love)
A3 Wire
A4 The Unforgettable Fire
A5 Promenade
B1 4th Of July
B2 Bad
B3 Indian Summer Sky
B4 Elvis Presley And America
B5 MLK