THE LAST DINNER PARTY Prelude To Ecstasy LP
The Last Dinner Party weszły na scenę z debiutem, który jest wręcz nieprzyzwoicie pewny siebie, nienowoczesny do bólu, a jednocześnie zuchwale aktualny. Śmiało można by je pomylić z grupą przy trzecim albumie i supportem u Arctic Monkeys, a nie z zespołem, który jeszcze niedawno był na etapie „pierwszego singla”. I to robi wrażenie – cholernie dobre wrażenie.
Jeśli myślisz, że glam rock umarł razem z eyelinerem z lat 80., to oto przedstawiam „Prelude to Ecstasy”. To nie jest płyta, która gra na jednej emocji. To teatr z rozmachem, barokowy pałac zbudowany z refrenów i melancholii. I choć dziewczyny wyglądają, jakby uciekły z planu filmu o dekadenckim balu w wersji queer, to ich muzyka to nie tylko stylówka. To treść i ocean emocji. Album ten swoją drogą świetnie pokazuje, że gitarowe granie w 2024 roku wciąż ma wiele do powiedzenia – zwłaszcza gdy trafi w ręce artystek, które nie boją się eksperymentować. No właśnie – bo właściwie kto stoi za tak silnym debiutem, który mógłby wręcz sprawiać wrażenie zespołu z castingu?
TLDP to piątka dziewczyn z Londynu, które spotkały się na studiach i wspólnych domówkach – najpierw prywatnie, potem muzycznie. Abigail Morris (wokal), Lizzie Mayland i Emily Roberts (gitary, wokale), Georgia Davies (bas) i Aurora Nishevci (klawisze). Każda z nich wnosi coś własnego i absolutnie unikalnego, a chemia między nimi jest po prostu niesamowita. Zresztą – polecam obejrzeć sobie jakiś live, żeby się przekonać, że nie wyolbrzymiam. Abigail (do której swoją drogą mam słabość) ma w sobie energię, obok której nie da się przejść obojętnie – coś między Kate Bush a Jaggerem. Mnie osobiście płyta przekonała do siebie dopiero przy trzecim odsłuchu, a kiedy „doprawiłem” ją którymś z zarejestrowanych koncertów – wpadłem po uszy.
Warto jeszcze na chwilę zatrzymać się przy produkcji – bo na „Prelude to Ecstasy” zajął się nią James Ford, człowiek odpowiedzialny m.in. za brzmienie Arctic Monkeys, Florence + The Machine czy ostatniego krążka Fontaines D.C. I słychać to: album balansuje między dramatem a precyzją, brzmi nowocześnie, ale nie sterylnie. Ford wydobył z ich pomysłów maksimum, nie tłumiąc przy tym ich energii. Wielkie brawa!
Album otwiera numer tytułowy – brzmi jak intro do spektaklu w teatrze, ale wokale wychodzą na scenę dopiero w „Burn Alive” i rozpoczynają widowisko pełne wybuchów, ognia i skoków między nastrojami. „Caesar on a TV Screen” brzmi trochę jak Bowie na kwasie i łączy smutek z absurdem. „Feminine Urge” nie jest tylko „kolejną” piosenką feministyczną, a raczej manifestem instynktu. No i jest oczywiście „Nothing Matters” – singiel, który już zamieszał, ale w kontekście całej płyty wypada zdecydowanie lepiej niż solo. Każdy numer to scena. Każda scena ma bohaterkę. I wszystkie mają coś do powiedzenia.
The Last Dinner Party dały nam debiut, który brzmi jak album zespołu w swoim najlepszym momencie, a nie jak pierwsze uderzenie. I jeśli to jest ich początek, to serio – z niecierpliwością czekam na kontynuację. Mocne polecanko!
N.
Tracklist:
A1 Prelude To Ecstasy
A2 Burn Alive
A3 Caesar On A TV Screen
A4 The Feminine Urge
A5 On Your Side
A6 Beautiful Boy
B1 Gjuha
B2 Sinner
B3 My Lady Of Mercy
B4 Portrait Of A Dead Girl
B5 Nothing Matters
B6 Mirror
B7 Outrot