THE CURE Wish 2LP 30th ANNIVERSARY
Ciężko napisać kilka zdań o takich zespołach... Zacznę od tego, iż The Cure to jeden z najważniejszych zespołów w mojej edukacji muzycznej, który po dziś dzień ma wyjątkowe miejsce w moim sercu, zwłaszcza jeśli chodzi o "Wish"... Być może nasze drogi się trochę "rozjechały", ale i tak The Cure to potęga. Fascynacja Robertem i kolegami przyszła na równi z Depeche Mode, Killing Joke oraz Morrisseyem/The Smiths. Tak, wiem, że mrocznie i "na smutno", ale za to jak pięknie... Cure fascynowało mnie gotyckim klimatem, z którego biło niesamowite cierpienie, które równolegle oprócz całego mroku miało w sobie coś niesamowicie romantycznego. Z całym moim uwielbieniem do tych kompozycji, nie potrafię chyba mimo wszystko wskazać ich najlepszego albumu. Każdy z nich to zupełnie inna opowieść, zupełnie inny przekaz i poziom emocjonalny. Wydaje mi się, że wszystko zależy od dnia, od nastroju, od tego co pochłania nasze myśli. Czasami moim numerem 1, albumem od którego nie mogę się uwolnić będzie "Pornography" lub "Disintegration", a czasami będzie to "Bloodflowers". Jedyny problem jaki z nimi mam, to albumy po wspomnianym "Bloodflowers"... "The Cure" (2004) oraz "4:13 Dream" (2008) to niby ten sam zespół, ale niestety bez polotu, bez klimatu... Mam oczywiście tam również ulubione numery, jak chociażby "It's Over" zamykający "4:13", no ale to już nie to, to nie ten poziom. Gdyby nagrał to jakiś "zwykły" rockowy band, to ok, ale od TAKICH kapel wymaga się więcej. Tak, czy inaczej The Cure szykuje kolejny, zupełnie nowy album, a w oczekiwaniu na "Songs of a Lost World" otrzymujemy rocznicowe wydanie "Wish". Tak jak wspomniałem jest to dla mnie bardzo wyjątkowy album, który stał się wyjątkiem przez przypadek. Sytuacja dotyczy piosenki, której "True Curowcy" zbytnio nie trawią i uważają, że psuje odbiór całego albumu... Tak, chodzi o "Friday I'm In Love", który kilka lat temu stał się przypadkiem "hymnem" mojego związku i to jeszcze w piątek! Zgadzam się, że ten numer jest zupełnie inny od reszty, ale już odbiegając od osobistych wywodów nie uważam, aby był jakiś ultra słaby. Ogólnie "Wish" to moim zdaniem próba stworzenia "Disintegration 2.0" w wersji "light". Już samo otwarcie w postaci genialnego "Open" pokazuje, że zespół pozostaje w klimacie wspomnianego krążka, który ukazał się zaledwie 3 lata wcześniej. Później jednak z numeru na numer jakby zbacza z "mrocznej" drogi i pokazuje, że nie ma zamiaru tworzyć kopii swojego poprzedniego dzieła. Swoją drogą śmiesznie brzmi stwierdzenie, że "nie ma już tego smutku", przy chociażby moim ukochanym "Apart"... Robert w tym numerze nie bierze jeńców. Jest to dla mnie jedna z najlepszych "miłosnych" kompozycji lat 90 w kategorii "alternatywa", serio. Tylko oni potrafią tak budować klimat, tylko oni tak potrafią "wyciskać łzy" ze słuchacza. Podobnie jest z "Trust", który poruszy chyba nawet najbardziej nieczułą osobę. Smith "żongluje" emocjami i klimatami, dzięki temu całość wydaje się bardziej przystępna, być może nawet bardziej popowa? W sumie, nawet jeśli chcieli nagrać coś bardziej przebojowego, to i tak stworzyli album genialny. Po "Wish" Robert wraz z kolegami powoli zaczął wychodzić z "fascynujących ulic", pełnych mroku, "wiary" oraz "rozpadających się życzeń"... The Cure z zespołu magicznego, stało się bardziej zespołem rockowym, a nawet festiwalowym. Powrót do formy miał miejsce jeszcze na "kwiatach", ale... Nie ulega jednak wątpliwości to, że "Wish" to przepiękny album, który nadal porusza pomimo upływu 30 lat!
Tracklista:
A1 Open
A2 High
A3 Apart
B1 From The Edge Of The Deep Green Sea
B2 Wendy Time
B3 Doing The Unstuck
C1 Friday I'm In Love
C2 Trust
C3 A Letter To Elise
D1 Cut
D2 To Wish Impossible Things
D3 End