THE CURE Pornography LP
Premiera nowego The Cure, „Songs of a Lost World”, sprawiła, że przed jego wydaniem dyskografia tego ikonicznego bandu musiała się zakręcić kilka razy. Co z tego, że znam te płyty na pamięć? Zajebistej muzyki nigdy dość. Zresztą, jeśli ktoś obudzi mnie w środku nocy i zapyta o kolejność utworów na „The Head on the Door” — popełnię jakieś faux pas? Lepiej dmuchać na zimne i co jakiś czas przypominać sobie to i owo.
Katowanie dyskografii The Cure można również przekuć w coś pożytecznego i stworzyć kolejny wpis. Tylko teraz pytanie — jaki album wybrać? Wybór padł na jeden z najdoskonalszych albumów The Cure, a jednocześnie na jeden z najważniejszych albumów w moim prywatnym rankingu ogólnie. Mowa tu o „Pornography”.
Nie jest to album łatwy, lekki i przyjemny. To prawdziwy emocjonalny kolos, ale... Album ten to finał mrocznej trylogii, na którą składają się „Seventeen Seconds”, „Faith” i właśnie „Pornography”. To ostateczny rozdział opowieści zanurzonej w depresji i mroku.
„Pornography” powstawała w tragicznych dla zespołu warunkach. Wewnątrz kapeli panował absolutny rozpierdziel. Smith tonął w depresji — co słychać w każdym dźwięku. Wszystko tu jest ciężkie, przygnębiające, ale jednocześnie przepiękne w swojej surowości. Czuć w tej muzyce napięcie, czuć to, że Robert toczył wewnętrzną walkę. Muzyka ta stała się w pewnym sensie jego katharsis, jego sposobem na walkę ze swoimi demonami.
Sam proces nagrywania również nie należał do łatwych. Kłótnie między Smithem a Simonem Gallupem doprowadziły do rękoczynów, a ich słynna bójka podczas trasy promującej album skończyła się tym, że Simon opuścił zespół. Na szczęście wrócił w 1984 roku, ale ich relacja, pełna miłości i nienawiści, trwała dalej.
W tamtym czasie narkotyki były niemal codziennością, co wyraźnie odbiło się na zespole. Cała zaliczka na „Pornography” została wydana na różnego rodzaju „suplementy”, a muzycy musieli nocować w biurze swojego wydawcy, bo byli kompletnie spłukani. Ale mimo wszystkich tych przeciwności stworzyli arcydzieło.
„Pornography” to jeden z najbardziej spójnych i konsekwentnych albumów The Cure. Choć tonie w mroku i pesymizmie, nie można odmówić mu pewnej przebojowości. Wystarczy posłuchać „A Strange Day” czy singlowego „The Hanging Garden”. Pomimo iż teksty nie pozostawiają nas z poczuciem nadziei, to jednak jest w tym wszystkim ten przebojowy sznyt. Nie jest to jednak typowo radiowe, przebojowe granie. The Cure rzuca nas w otchłań depresji — nie zależy im na tym, abyśmy nucili te refreny. Liczy się mrok i klimat, który ma nas przytłaczać.
Już pierwszy utwór otwierający to dzieło sztuki, czyli „One Hundred Years”, wbija w fotel. Smith otwiera go słowami: „It doesn’t matter if we all die”. Znów zostajemy bez wyjścia. Gitary w tym kawałku, pomimo swej melodyjności, są nerwowe, niepokojące. Czuć w nich zbliżający się nieunikniony koniec. Całą surowość w genialny sposób podkreśla perkusja Lole’a Tolhursta. Wielokrotnie krytycy zastanawiali się, czy aby na pewno to gra człowiek, a nie automat.
Ogólnie produkcja Phila Thornalleya wzbudzała mieszane opinie, ale ja uważam, że ten płaski, dziwny dźwięk jeszcze bardziej uwydatnia chłód tego albumu.
Tracklista:
A1 One Hundred Years
A2 A Short Term Effect
A3 The Hanging Garden
A4 Siamese Twins
B1 The Figurehead
B2 A Strange Day
B3 Cold
B4 Pornography