SOUNDGARDEN Louder Than Love LP
Soundgarden wchodzi w tym roku do Rock & Roll Hall of Fame. Zajebiście cieszy mnie ten news! Nawet jeśli mam w dupie tego typu naciągane zabawy, to uważam, że ten zespół zasługuje na to w 100%. Kiedy 18 maja 2017 roku świat obiegła informacja o tym, że Chris Cornell popełnił samobójstwo, mój świat w pewnym sensie się zawalił. Wiem, że komuś może wydać się to głupie, ale Cornell był ze mną – a raczej ze mną przez wiele lat. Jego numery podtrzymywały mnie na duchu w ciężkich chwilach czy też dawały siłę do walki z otaczającym mnie syfem. No po prostu, tak jak kiedyś śmierć Staleya z Alice In Chains pozamiatała mną konkretnie, tak też było i teraz. Kolejny raz straciłem przyjaciela, którego nigdy nie poznałem osobiście...
Ten dzień spędziłem oczywiście na oraniu Temple of the Dog, Audioslave i oczywiście Soundgarden. Chris był moim zdaniem najlepszym „grandżowym” wokalistą ever i jednym z moich największych muzycznych idoli. Pierwszym krążkiem z repertuaru Soundgarden, jaki wleciał tego strasznego dnia, było właśnie „Louder Than Love”. Uwielbiam ten krążek i uważam, że jest to absolutny kanon muzyki rockowej. Wydaje mi się, że jest również bardzo pomijany, kiedy wspomina się o Soundgarden. Każdy jara się „Badmotorfinger” czy „Superunknown”, a reszta jest, bo jest. „Louder Than Love” to dla mnie czysta – a raczej brudna od strony brzmieniowej – doskonałość.
Był to w pewnym sensie album przełomowy. Pierwsza sprawa to przejście ze skromnej, punkowej wytwórni SST Records do A&M. Druga to wewnętrzny konflikt w zespole. Basista Hiro Yamamoto, który po tym krążku opuścił zespół, zrezygnował z komponowania, dlatego większość obowiązków spadła na Chrisa. Jak widać i słychać – poradził sobie z tym doskonale. W brzmieniu „Louder” dominuje charakterystyczny, brudny styl prosto z Seattle, ale też szacunek do klasyki rockowej w stylu Zeppelin czy – w większym stopniu – Black Sabbath. W gitarach Cornella i Thayila jest ten cudowny sabbathowy dół, ale też taka psychodeliczna przestrzeń, co tworzy pewnego rodzaju nową jakość.
Co do perkusji Camerona – to chyba nic nowego nie wymyślę. Jest to absolutna ikona tej muzy i, moim zdaniem, jeden z najlepszych bębniarzy lat 90. Oczywiście duże brawa należą się producentowi albumu, czyli Terry’emu Date’owi. To dzięki niemu Soundgarden zabrzmiało tutaj dużo potężniej, bardziej mięsiście niż na debiutanckim „Ultramega OK”. Nie zgadzam się z tym, co piszą czy mówią niektórzy, że w tej muzie mało się dzieje, a sama produkcja „Louder” jest monotonna. To granie ma pełzać, ma być pełne szlamu i oplatających nas przesterów – i tyle. Jeśli kogoś nudzą takie kompozycje jak „Gun” czy „Power Trip” i nie słyszy w tym nic cudownego, to już nic na to nie poradzę. Dla mnie to czysty muzyczny geniusz i rozpierdziel!
Natomiast to, w jaki sposób wkomponował się w te wszystkie gitarowe patenty głos Cornella, to już czysta, grunge’owa poezja. Gość był niesamowity, a jego wokale na tym albumie są tego świadectwem. Tak naprawdę każdy numer z tego albumu powinien być używany do tego, aby pokazać młodym adeptom wokalnej sztuki, jak to powinno być zrobione. Cornell uwypukla emocje zawarte w tej muzyce, ale też bez większego wysiłku potrafi wyrwać nas z butów i absolutnie zadziwić. Odpalcie sobie chociażby singlowy „Hands All Over” czy „Big Dumb Sex” – jeśli to jest zwykłe rockowe śpiewanie, to... Cornell genialnie operuje swoją nieprzeciętną skalą oraz wdaje się w różne wokalno-gitarowe zabawy, które nadają tej muzie odjechany klimat.
Nigdy nie zapomnę, kiedy to pierwszy raz odkryłem numer tytułowy z tego właśnie krążka. Wejście Chrisa razem ze sprzęgającą gitarą Kima to coś, co zawsze rozkłada mnie na łopatki. Ogólnie sam numer należy do mojego absolutnego topu Soundgarden. Jest w tym genialny feeling, ale też ta wspomniana wcześniej psychodela – no i ten riff! Na osobną uwagę zasługuje również ikoniczna okładka, z której aż kipi koncertowa energia tego bandu.
Pisząc te słowa, słuchając muzy Soundgarden, zawsze dopada mnie pewien smutek wynikający z tego, że niestety nigdy nie usłyszę tych numerów na żywo w wykonaniu Chrisa. Od jego śmierci minie zaraz 5 lat, a ja nadal nie mogę w to uwierzyć. Cieszy mnie fakt, że prawdopodobnie w tym roku usłyszymy ostatni album Soundgarden, który był prawie skończony za życia Cornella. Co prawda niepotrzebne były wszystkie te szarpaniny z Vicky Cornell, ale... Będzie to idealne zakończenie tej historii oraz niesamowity prezent dla fanów, którzy – tak jak ja – tęsknią za jego głosem i ich brzmieniem.
Cieszy mnie również fakt, że panowie coś tam razem nadal działają. Mam nadzieję, że prędzej czy później powstanie jakiś nowy band z ich udziałem. Teraz mają w planach występ na pożegnalnym koncercie Ozza oraz zapewne na wprowadzeniu do Hali Sław. Kto z nimi wystąpi? Najbliższe mojemu sercu są plotki dotyczące Taylor Momsen czy też Grega Puciato, natomiast przy „Hall of” zgadzam się, że zapewne usłyszymy tam Eddiego Veddera i Toni Cornell. Uważam, że Shaina Shepherd, która wystąpiła z nimi pod szyldem w 2024, niekoniecznie udźwignęła ten występ, więc tego akurat bym nie chciał słyszeć drugi raz.
No, ale nie ma co gdybać... Soundgarden to bez wątpienia absolutna legenda i zespół, który pozostawił po sobie lukę nie do wypełnienia. Pośmiertny album Chrisa nosi tytuł „No One Sings Like You Anymore” i to jest kurde prawda. Nie było takiego drugiego wokalisty i nigdy nie będzie, ale muzyka jest wieczna.
Tracklista
Ugly Truth
Hands All Over
Gun
Power Trip
Get On The Snake
Full On Kevin's Mom
Loud Love
I Awake
No Wrong No Right
Uncovered
Big Dumb Sex
Full On (Reprise)