PINK FLOYD Ummagumma 2LP
Czasami warto pochylić się nad mniej popularnymi, a nawet nielubianymi tytułami wielkich kapel. Floydzi, wiadomo, to absolutny klasyk... Zrobili tyle dla muzyki rockowej i nagrali takie albumy, że ich wkład w ten gatunek jest niepodważalny. Jednak mimo całego uwielbienia dla tej kapeli, mają w swojej dyskografii albumy, za którymi fani zbytnio nie przepadają. Dziś postaram się troszkę odczarować jeden z tych tytułów, dlatego cofniemy się do początków tej kapeli.
Mamy 1969 rok. Floydzi są po doskonałym albumie debiutanckim, w składzie jest już David z którym popełnili „A Saucerful of Secrets” oraz muzykę filmową „More”. Można powiedzieć, że w pewnym sensie jest to ich okres przejściowy. Z jednej strony panowie już buszowali w progresywnych dźwiękach, które miały złapać za serca słuchaczy, a z drugiej strony mieliśmy okres eksperymentów i totalnych psychodelicznych odjazdów. Sam tytuł „Ummagumma” i zarazem okładka tego wydawnictwa mogła już sugerować, że nie będzie to zwykłe rockowe granie.
Otrzymaliśmy pod tym tytułem tak naprawdę dwa albumy. Jeden koncertowy, cudownie surowy, który uwielbiam i uważam go za doskonałe zobrazowanie właśnie tego wczesnego psychodelicznego floydowskiego etapu. Natomiast drugi to już dzieło studyjne, pełne dziwnych pomysłów i symfonicznych zapędów Wrighta. Najpierw wybierzemy się na koncert...
Nie znajdziemy tutaj przepięknych, ciepłych zagrywek Davida, a bardziej surowy, czasami wręcz odrealniony, kosmiczny klimat. Celowo wspominam o kosmosie, gdyż całość zaczyna się od „Astronomy Domine”. Kompozycja Baretta zabrzmiała tu świetnie. Może nie jest to jej najlepsze wykonanie, ale zawsze uważałem, że ten numer to koncertowa petarda. Jego studyjna wersja, jak wiemy, została lekko skrócona, a dopiero na koncertach słychać było ten idealny kosmiczny lot. Jest to doskonałe wprowadzenie w nastrój tego koncertu i jednocześnie jedna z moich ulubionych kompozycji Pink Floyd. Prawdziwy rozpierdziel przychodzi chwilę później w postaci „Careful With That Axe, Eugene”. Słyszałem kiedyś opinie, że panowie przedobrzyli tu z ciężarem, ale nie zgadzam się z tym zupełnie. Krzyk Watersa i szorstkość gitary Gilmoura, to jest właśnie to! Numer ten wypadł tu duszno i agresywnie, a cały ten gitarowy brud i jazgot dodaje tylko lepszego kolorytu tej wersji. No i ta perkusja Masona! Zawsze uważałem, że jest traktowany po macoszemu w tym zespole. Fakt, nie był wirtuozem, ale jego zagrywki są w punkt, zwłaszcza w tym numerze. Podbijają ciężar tego kawałka i jego psychodeliczny vibe. Natomiast Wright ze swoimi klawiszami rozjaśnia cały mrok tu zawarty. Jest jak promień słońca wpadający do ciemnego, ponurego pokoju. Słuchając tego pierwszy raz miałem wrażenie, że miał być jakby ludzkim pierwiastkiem tego tracku i dać nadzieję słuchaczom.
Skoro wspomniałem o zagrywkach Masona, to właśnie przed nami genialna wersja „Set The Controls For The Heart Of The Sun”. Tak naprawdę ten numer opiera się właśnie na nim i na jego feelingu. Te plemienne transowe zagrywki to dla mnie znak rozpoznawczy tego numeru. Reszta Floydów jest tłem dla jego gry i dopiero pod koniec następuje wielki wybuch. Co prawda doceniłem ten numer i jego grę dopiero po obejrzeniu „Live At Pompeii”, gdzie nie mogłem oderwać wzroku od Nicka, który wprowadzał mnie w stan hipnozy. Cudo! Całość koncertu natomiast kończy się wykonaniem „A Saucerful Of Secrets”, gdzie panowie w przepiękny sposób zatracają się w muzycznym chaosie, przerzucając nas na zupełnie inną artystyczną orbitę. Końcówka natomiast to już rockowa poezja. Co prawda niektórzy marudzą, że brak w tym pięknych zagrywek Davida, które były wyznacznikiem późniejszych Floydów. Jednak dla mnie ten cały gitarowy jazgot i kakofoniczny syf, to coś co czyni ten okres Floydów bardzo wyjątkowym i jednocześnie pokazuje, że byli to muzycy, którzy cały czas się rozwijali.
Po takim koncercie oczywiście czas na wizytę w studiu. No i tutaj zaczynają się schody i to niekoniecznie do nieba. Tak jak wspomniałem, wszystko zaczyna się od wariacji Wrighta na temat muzyki symfonicznej, czy też nazwijmy to klasycznej. Jego czteroczęściowa kompozycja „Sysyphus” to jednocześnie szaleństwo, agresja i chęć zadziwienia słuchacza. Richard zatraca się tu w awangardowych dźwiękach i mam wrażenie, że czasami chce wycisnąć (dosłownie) ze swoich klawiszy jak najwięcej. Jednak ja lubię takie awangardowe dźwięki i uważam, że chociażby taka część trzecia idealnie odnalazłaby się w repertuarze Diamandy Galas, ale to tylko moje luźne skojarzenie. Nie wszystko oczywiście mi siedzi w tych zagrywkach. Jest tam sporo przestrzelonych pomysłów opierających się w dużym stopniu na poszukiwaniu i dziwnych eksperymentach. Jednak chociażby część druga tej kompozycji to moim zdaniem coś niesamowitego. Jest w tym lęk, ale też jakaś walka i jednocześnie dusza, która uczyniła Wrighta jednym z najważniejszych klawiszowców w historii rocka.
Dalej już jest różnie. Numer Watersa w postaci „Grantchester Meadows” jest po prostu nijaki. Ot, taka folkująca balladka, która ma przenieść nas na łono natury. Nie płakałbym, gdyby ten numer się tu nie znalazł, ale drugiej strony słyszę w tym echa tego co stało się na „Atom Heart Mother” w postaci „If”, czy "Alan’s Psychedelic Breakfast", z tą różnicą, że tam te pomysły zostały trochę bardziej dopracowane. Kolejne kompozycje to podzielone na trzy części psychodeliczne odloty. Czy doskonałe? Niekoniecznie.
„The Grand Vizier’s Garden” Masona to tak naprawdę zbiór perkusyjnych dźwięków. Doceniam to, że chciał jeszcze bardziej zaznaczyć swoją obecność na tym krążku, jednak brak w tym finezji, polotu i czegoś co zadziwi słuchaczy. Nie twierdzę, że powinien tu szaleć niczym Terry Bozzio, ale... Natomiast „The Narrow Way” autorstwa Davida siedzi mi już bardziej. Druga część tej kompozycji to dla mnie absolutne oderwanie z ziemskiej orbity. Brzmienia gitary i transowa surowość tego numeru przenosi mnie w zupełnie inne rejony, i to czyni go bardzo wyjątkowym. Cały utwór natomiast jest również fajnie i zgrabnie ułożony. Pomimo, że mamy tu do czynienia momentami z czymś, co niekoniecznie jest przyjemne dla ucha, czy też dziwnymi sprzężeniami, to na samym końcu wyłania się z tego chaosu zgrabny, eteryczny rockowy utwór. Wszystko tu ma swoje idealne proporcje, więc nie męczy.
Floydzi prowadzą nas za rękę po swoim muzycznym ogrodzie i wprowadzają w świat, który tu wyczarowali. Nie powiem, że „Ummagumma” to cudowny album, bo tak nie jest. Jest to jednak świadectwo artystycznej wolności i poszukiwania nowych dźwięków. Polecam ten album zwłaszcza tym, którzy widzą we Floydach czterech spokojnych mężczyzn śpiewających „Wish You Were Here”.
Tracklista:
Live Album
A1 Pink Floyd - Astronomy Domine
A2 Pink Floyd - Careful With That Axe Eugene
B1 Pink Floyd - Set The Controls For The Heart Of The Sun
B2 Pink Floyd - A Saucerful Of Secrets
Studio Album
Richard Wright Sysyphus
C1.1 Part 1
C1.2 Part 2
C1.3 Part 3
C1.4 Part 4
C2 Roger Waters - Grantchester Meadows
C3 Roger Waters - Several Species Of Small Furry Animals Gathered Together In A Cave And Grooving With A Pict
David Gilmour The Narrow Way
D1.1 Part 1
D1.2 Part 2
D1.3 Part 3
Nick Mason The Grand Vizier's Garden Party
D2.1 Part 1 - Entrance
D2.2 Part 2 - Entertainment
D2.3 Part 3 - Exit