PINK FLOYD Atom Heart Mother LP
Koniec lat 60. to jednocześnie koniec kosmicznych Floydów. Panowie postanowili stworzyć coś bardziej przyziemnego. Partie instrumentów mają dużo więcej melodii, a mniej jazgotu. Floydzi postawili na piosenkowy charakter, ale ta piosenkowość w ich wykonaniu nadal wyróżniała się z tłumu. Już sama okładka autorstwa Storma Thorgersona idealnie ukazywała tę „zwyczajność”, której Pink Floyd w tym czasie poszukiwało. Krowa z „Atom Heart Mother” jest dla mnie tak samo kultowa i doskonała jak pryzmat z „Dark Side”, ale to tak na marginesie.
Album, a raczej jego zawartość, podobnie jak zresztą „Ummagumma” podzielił słuchaczy. Część fanów nazywa ten album pierwszym prawdziwym Floydem, pełnym pięknych melodii chwytających za serce, natomiast druga grupa zarzucała zespołowi brak pomysłów, a sam Gilmour nazwał po latach ten album gniotem. Z całym szacunkiem Panie Davidzie, ale nie zgadzam się z Panem! „Atom Heart Mother” to płyta wymagająca, ale też jednocześnie wciągająca, i nie bójmy się tego słowa - piękna.
Całość krążka rozpoczyna się od tytułowej suity, która trwa prawie 24 minuty. Kompozycja powstała w oparciu o gitarowy motyw stworzony przez Davida, do którego reszta kolegów dokładała swoje pomysły. Z czasem numer zyskiwał charakter niekończącej się opowieści. Panowie najzwyczajniej w świecie nie wiedzieli jak zamknąć te dźwięki w jedną spójną kompozycję i jak to zakończyć. W pewnym momencie pojawił się temat chóru oraz orkiestry, jednak Floydzi nie znali nut, dlatego potrzebowali pomocy w tego typu aranżu. Zajął się tym jazzowy pianista i przyjaciel zespołu, Ron Geesin. Jego miejsce dopiero w ostatnim etapie prac zajął John Alldis.
Efekt tej współpracy i eksperymentów był powalający. Floydzi pokazali jak bardzo dojrzałym zespołem są i jak wielkie pomysły w nich drzemią. Zagrywki Davida, czy partie samego chóru sprawiają, że pomimo odrzucenia kosmicznych motywów odrywamy się od ziemi i wyruszamy z Pink Floyd w międzygalaktyczną podróż. Nieodżałowany Tomasz Beksiński opisywał ten numer jako monumentalny twór, który ciężko ogarnąć, ale jednocześnie przewyższający całą muzykę świata. Czy zgadzam się z nim? Nie wiem sam, ale faktycznie to w jaki sposób Floydzi wymieszali ten cały progresywny monumentalizm z subtelnym, naturalnym pięknem i abstrakcją jest niesamowite.
Niestety nie mogę powiedzieć tego o kolejnym eksperymencie, który kończy ten album. Chodzi oczywiście o „Alan’s Psychedelic Breakfast”, który składa się ze śniadaniowych dźwięków zarejestrowanych w kuchni Alana Stylesa, który był technicznym kapeli. Dookoła wszystkich tych herbat, sztućców, mlaskania i smażonych jajek panowie stworzyli tak naprawdę 3 minisuity. Nie jest to złe, ale jakoś nie wyobrażam sobie jak słucham tej piosenki z takim natężeniem, jak chociażby wspomnianego tytułowego numeru czy np. „Echoes”. Jest bo jest i w sumie pasuje do tego naturalizmu „Atom Heart Mother”.
Kiedy postanowiłem napisać kilka słów o tym albumie zastanawiałem się również, który numer lubię najbardziej. Przez wiele lat uważałem, że albo tytułowy, albo cudowny „Fat Old Sun” to wyznaczniki tego albumu. Nigdy nie przepadałem z watersowskim „If”, mimo że jest to pierwszy floydowski numer dedykowany Sydowi, którego szanuję w opór. Jednak po odświeżeniu krążka oprócz tytułowego kawałka oczywiście, stawiam na „Summer ‘68”. Numer ten ma w sobie taki beatlesowy vibe i jednocześnie genialną melodię, że nie sposób nie uśmiechnąć się w trakcie odsłuchu. No i klawisze Richarda, które jak zwykle koją duszę i serce słuchacza.
„Atom Heart Mother” to, jak już wspomniałem, album kontrowersyjny. Ja jednak jestem w tej grupie, która widzi w tym tytule doskonałą porcję muzyki. Uważam, że ten album zasługuje na dużo większą uwagę, bo nie samymi radiowymi przebojami człowiek żyje.
Tracklista:
Atom Heart Mother
A.a Father's Shout
A.b Breast Milky
A.c Mother Fore
A.d Funky Dung
A.e Mind Your Throats Please
A.f Remergence
B1 If
B2 Summer '68
B3 Fat Old Sun
Alan's Psychedelic Breakfast
B4.a Rise And Shine
B4.b Sunny Side Up
B4.c Morning Glory