OZZY OSBOURNE Bark At the Moon LP
Ozzy to bezdyskusyjna ikona muzyki rockowej i metalowej. Chociaż ostatnimi czasy ciężko patrzy się na to jak gaśnie na naszych oczach, ale też jednocześnie walczy o ten jeden koncert, to nadal jest legendą. Jego dorobek artystyczny to coś, co wychowało pokolenia, w tym także mnie. Nagrał albumy bez których muzyka rockowa nie byłaby taka sama. O ile Sabbath z nim łykam bez popity, to już z solowymi płytami miewam problemy, jak chociażby z całym „Blizzard Of Ozz”, co dla wielu fanów jest totalną herezją.
Wolę dużo bardziej „Diary of a Madman”, który moim zdaniem bije na głowę kultowy debiut Ozza. Nie byłem wielkim fanem Randy’ego, który mimo wszystko odszedł zdecydowanie za szybko. Uważam jednak, że jego gitara i jego zagrywki to był absolutny skarb muzyki rockowej, a to co nagrał z Ozzym będzie nadal inspirować kolejne pokolenia. Gdyby nie Ozz, to pewnie też Zakk nigdy nie byłby w tym miejscu, którym jest teraz. Jednak osobą, a dokładniej gitarzystą bardzo często przemilczanym w historii Ozza jest Jake „E” Lee. Wydaje mi się, że pomijanie jego wkładu w albumy Osbourne’a wynika z tego, że grał w okresie przejściowym. Pisząc to mam na myśli, że wskoczył do bandu Ozzy’ego po genialnym, tragicznie zmarłym Randym, a zastąpiło go złote dziecko hard rocka, czyli Zakk Wylde. No i właśnie przez to moim zdaniem wkład Lee się lekko rozmył. Jake pozostanie dla mnie jednak tym gitarzystą, z który nagrał z Ozzym swoje najlepsze albumy. Zarówno „Bark At The Moon”, jak i średnio lubiany przez samego Księcia Ciemności „The Ultimate Sin” to prawdziwe hard rockowe perły.
Skupię się „Bark At The Moon”, bo jest ku temu okazja. Jest to muzyka bardziej współczesna, osadzona w klimacie lat 80. i stadionowego rocka. Jako osoba zakochana w tym lekko kiczowatym klimacie i brzmieniu eightiesów, oszalałem na punkcie tego krążka od pierwszego odsłuchu. Riffy były melodyjne, ale też pełne finezji i polotu na miarę chociażby Eddiego Van Halena. Już na samym początku w numerze tytułowym słychać było, że Ozzy odkrył kolejny gitarowy talent. Numer ten stał się wielkim przebojem i jednocześnie wyprowadził Lee na salony. Jednak nie sama gitarowa strona tego krążka to muzyczny majstersztyk.
Album ten przykuł moje ucho zwłaszcza od strony instrumentów klawiszowych. To co zrobił tu Don Airey to absolutne mistrzostwo. Dodał tym numerom głębi i jeszcze bardziej podkreślił przebojowe zacięcie tego albumu. Weźmy chociażby mój ulubiony „Waiting For Darkness”. Don uwypukla mrok tu zawarty, ale też nadaje mu przestrzeni i jeszcze większej melodyjności. Natomiast prawdziwą klawiszową wizytówką tego albumy jest „You’re No Different”. Numer ten to również moim zdaniem jeden z lepszych tekstów Ozza.
W gruncie rzeczy mógłbym wymieniać każdy numer z osobna i ciągłe bym piał z zachwytu. Serio nie ma tu słabych momentów, a i sam Mistrz wypadł doskonale. Może to jego najlepszy album od strony wokalnej? Nie wiem, ale serio brzmi tu idealnie, bez zbędnych nakładek i studyjnych zabiegów, czego niestety nie można powiedzieć o jego ostatnich albumach. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeci album w bogatej dyskografii Ozzy’ego to absolutny klasyk, który pomimo upływu lat nadal brzmi świeżo i co tu dużo mówić, nadal zajebiście buja! Mam również nadzieję, że Ozzy jeszcze wyjdzie na scenę i zagra ten upragniony koncert, bo nawet jeśli zbliża się do końca, to taki gość jak on zasługuje na pożegnanie na własnych zasadach!
Tracklista:
A1 Bark at the Moon
A2 You're No Different
A3 Now You See It (Now You Don't)
A4 Rock 'n' Roll Rebel
B1 Centre of Eternity
B2 So Tired
B3 Slow Down
B4 Waiting for Darkness