BRUCE SPRINGSTEEN Best Of Bruce Springsteen CD
Zapewne patrząc na ten tytuł się domyślacie co to za album. Tak jest! Największe hity Bossa zebrane na dwóch krążkach. Szczerze, to zawsze jestem pełen podziwu kiedy artystę działającego od 50 lat wytwórnie potrafią zamknąć na dwóch płytach i dodać podpis, że są to jego najlepsze numery. Moje zdanie na temat składanek może już trochę znacie, więc powtarzać się nie będę. Jednak patrząc na ten tytuł zrozumiałem, że w sumie to nigdy Bruce nie pojawiał się w naszych postach. To bardzo duże zaniedbanie.
Springsteen to mistrz. Uwielbiam jego albumy i uważam, że jest go za mało w naszych muzycznych mediach. Non stop widzimy jakieś artykuły dotyczące Metalliki, Slasha czy Stinga i tak naprawdę nic więcej. Bruce natomiast pomimo swojego równie kultowego statusu jest traktowany troszkę po macoszemu, podobnie zresztą jak Dylan, czy też Johnny Cash. Zazwyczaj w przypadku Bruce’a trafiam na artykuły rodem z „Teraz Rocka”, które nie wnoszą nic, lub na jakieś foty z plaży, gdzie dziennikarz podniecał się formą Springsteena, albo to, że muzyk sprzedał swój katalog za grube miliony.
Prawda jest taka, że oprócz tego, że Boss dobrze prezentuje się w kąpielówkach jest to, że od wspomnianych 50 lat ten gość nie popełnił słabego albumu. W naszych rozgłośniach radiowych oczywiście funkcjonuje on za sprawą jednego numeru: „Born in the U.S.A”, no i może troszkę dzięki „Streets of Philadelphia”. To i tak lepiej niż Bowie, który według rozgłośni radiowych nagrał chyba tylko numer z Queen.
Moje pierwsze spotkanie z Bossem to album „Darkness on the Edge of Town”. Do dziś uwielbiam ten tytuł i jestem pod wrażeniem tego, co tam usłyszałem. Takie numery jak „Adam Raised a Cain” czy „Something in the Night” pozamiatały mną totalnie, tak jak i cały album zresztą. Było w tym świetne, klasyczne rockowe granie, ale też chuligański sznyt. Bruce był tam typowym chłopakiem z ulicy, który nie tylko genialnie śpiewa i pisze super numery, ale też może dać w mordę pod lokalnym barem.
Możecie się śmiać, ale jego muzę poznawałem w okresie kiedy moim pozamuzycznym idolem był Rocky i tak też go widziałem. Zresztą sama okładka „Darkness” bardzo mi się ze wspomnianym bokserem kojarzyła. Przy całym uwielbieniu do tego albumu, to jednak „The River” jest moim absolutnym numerem jeden jeśli chodzi o jego dyskografię. Każdy pozostały album Bossa nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nawet kiedy zmieniał swoje brzmienie i kierował się bardziej w kierunku stadionowego pop-rocka, to i tak wychodziły z tego takie perły jak „Tunnel Of Love”, który również uwielbiam do bólu.
Gdybym musiał wybrać albumy, które niekoniecznie mi siedzą to chyba postawiłbym na ostatni „Only the Strong Survive: Covers Vol.1” oraz może „Working on a Dream”, chociaż nawet tam znajdziemy fajne numery.
„Best Of Bruce Springsteen” to idealny pretekst do rozpoczęcia przygody ze Springsteenem. Oczywiście moim zdaniem, nawet gdyby ten album był czteropłytowy, to nadal by pozostawił niedosyt. Jednak jeśli nie chcecie rzucać się w kolekcjonowanie całej dyskografii Bossa, to ten album na początek wystarczy, jeśli dopiero zaczynacie przygodę z jego muzą. Jednak gwarantuję Wam to, że z czasem postawicie obok pełne LP tego artysty, bo każdy jego album to nowa, piękna przygoda.
Tracklista:
1. Growin’ Up
2. Rosalita (Come Out Tonight)
3. Born To Run
4. Thunder Road
5. Badlands
6. Hungry Heart
7. Atlantic City
8. Dancing in the Dark
9. Born in the U.S.A
10. Brilliant Disguise
11. Human Touch
12. Streets of Philadelphia
13. The Ghost of Tom Joad
14. Secret Garden
15. The Rising
16. Girls In Their Summer Clothes
17. Hello Sunshine
18. Letter To You