Red Hot Chili Peppers: Zbuntowana młodość kontra dojrzałość

Red Hot Chili Peppers z bandy punków zakochanych w muzyce funky wyrośli na absolutnych gigantów muzyki alternatywnej. Na przestrzeni lat wydali płyty, które dla wielu, w tym też dla mnie, były drogowskazem i czymś innym od tego, co proponowały wówczas rozgłośnie. Przez wiele lat Flea był moim ulubionym basistą, a Anthony uosobieniem idealnego rockowego frontmana. Jako fan zespołu, o dziwo, nie zaliczałem się do grona fanatycznych wyznawców Johna. Oczywiście uwielbiam Fru i naprawdę nie mogę powiedzieć nic złego o klasycznych albumach z nim nagranych. Co do reszty i do jego wielkiego powrotu – nie mam już aż tak dobrego zdania, ale to trochę później...
Moja przygoda z Red Hotami zaczęła się przypadkiem. Jak wiemy, takie przypadki zawsze wywierają wpływ na nasze życie. Jakoś w okresie późniejszej podstawówki trafiłem na klip do „Higher Ground”. O dziwo nie była to Viva czy MTV, a jakiś program w polskiej telewizji. Oglądałem tych gości, którzy bez koszulek zamiatali swoimi włosami, a ja w amoku chłonąłem każdą sekundę tego spektaklu. Moje szaleństwo po obejrzeniu tego klipu doprowadziło do tego, że w moim domu pojawiły się ich dwie płyty. „The Uplift Mofo Party Plan” oraz ukochane „Mother's Milk” stały się absolutną przepustką do świata muzyki wypełnionej punk rockiem, seksualnymi podtekstami i przede wszystkim świetną muzą. Co prawda nie wyłapywałem wszystkich tych aluzji „złotoustego” Kiedisa, bo szkoła podstawowa to raczej nie ten czas, ale podobało mi się to potężnie.

Chyba jako pierwszy w domowym odtwarzaczu zagościł „imprezowy plan”. Skakałem jak dzikus po pokoju przy „Fight Like A Brave” czy „Me And My Friends”. Oglądałem ich zdjęcia we wkładce i marzyłem, aby kiedyś, jak dorosnę, prowadzić się tak jak oni. Być z jednej strony łobuzem, z drugiej punkrockowym bawidamkiem i mieć wszystko absolutnie gdzieś. Czy mi się to udało? Hmmm, powiem tak: starałem się jak mogłem, ale dobrze, że się w porę opamiętałem i na tym zakończę.
Kiedy po takiej imprezie do odtwarzacza wleciało „mleko matki”, to już kompletnie mnie wciągnęło. Z perspektywy czasu te dwie płyty RHCP wywołały we mnie takie samo spustoszenie jak przypadkowe odpalenie kasety Sabbath kilka lat wcześniej. Od tego momentu starałem się zdobyć wszystkie płyty RHCP, jakie były dostępne. Tak też w moje ręce trafiły „Freaky Styley”, „Blood Sugar Sex Magik” i „One Hot Minute”. Tu muszę napisać coś bardzo kontrowersyjnego – nie jestem fanem „Blood”. Lubię ten album, ale uważam, że RHCP nagrali naprawdę ciekawsze rzeczy. Znacznie wyżej stawiam chociażby te dwa krążki, które rozpoczęły moją przygodę z ich muzą, oraz traktowany bardzo po macoszemu „One Hot Minute”. Ten jedyny album nagrany z Davem Navarro z Jane’s Addiction w roli gitarzysty, który zastąpił Fru, jest doskonały! Bardzo mroczny, inny niż wszystko, co nagrali do tego momentu, i chyba najlepszy pod względem tekstów Kiedisa. To właśnie te albumy tworzą moją świętą trójcę RHCP. Żałuję jednak, że Navarro nie stworzył z nimi nic więcej, ale widocznie tak musiało być.

Albumy nagrane po powrocie Johna, czyli „Californication”, „By The Way” oraz „Stadium Arcadium”, lubię, ale uważam, że to już był inny zespół. Nie ma co ukrywać, że te krążki sprawiły, iż kapela znów wróciła na absolutne szczyty i gościła na playlistach MTV prawie tyle samo co Britney czy Christina. Pomimo iż lubię kierunek obrany na „One Hot Minute”, to nie była muzyka stricte radiowa. Wiem, że był tam mega hit w postaci „Aeroplane”, ale to tylko tyle. Czy to był minus? Nie dla mnie. Osobiście znacznie bardziej wolę te bardziej alternatywne, drapieżne, osadzone w punkowych tradycjach numery Flea i spółki.
Z tych lat najbardziej trafia do mnie „By The Way”. Rozumiem fenomen „Californication”, ale nie wracam do tego krążka zbyt często. Znacznie częściej sięgam po „Stadium”, które dla wielu słuchaczy jest zbyt przekombinowane, ale ja lubię ten album i nic na to nie poradzę. Zespół w tym czasie był w swoim absolutnym primie i zdobywał szczyty. Dlatego też przyszedł czas na kolejne odejście Fru. Jego miejsce zajął Josh Klinghoffer, którego Fru był mentorem. Współpracował z RHCP koncertowo jeszcze za czasów Johna, więc znał materiał i decyzja ta była w miarę oczywista. Albumy z nim nagrane spotkały się dosyć chłodnym odbiorem. Naprawdę nie rozumiem tych opinii. „I'm With You” oraz „The Getaway” to naprawdę dobre albumy. Wydaje mi się jednak, że sami Red Hoci traktowali ten okres jako coś przejściowego i Josh nie otrzymywał szacunku, na jaki zasługiwał. Może nie ma mowy o takim traktowaniu jak w przypadku Jasona w Metallice, ale… Na fotach promocyjnych zawsze był gdzieś obok, a gitara nie była tak mocno eksponowana jak za czasów Fru. To było absolutnie bez sensu, bo na koncertach Josh udowadniał, że jest idealnym zastępstwem Johna. Nawet to, w jaki sposób się z nim pożegnali, ściągając kolejny raz Johna do zespołu, było bardzo słabe.

No, ale Frusciante był znów przepustką do lepszej sprzedaży płyt. Tak jest! Uważam, że powrót Johna do zespołu jest podyktowany wyłącznie kasą. Jego solowe albumy były spoko, ale nie generowały takich zysków jak stadionowe trasy RHCP, a sam zespół bez niego po prostu czuł się zagubiony. Jednak czy albumy wynikające z tego kolejnego odcinka tej telenoweli, czyli wielkiego reunionu, sprawiły, że RHCP nagrali tak przełomowy materiał jak „Californication”? Niestety nie. Zarówno „Unlimited Love”, jak i „Return of the Dream Canteen” to, przynajmniej dla mnie, absolutne niewypały. No dobra, na upartego może „Return” ma kilka fajnych fragmentów, ale „Love” to jeden z ich najsłabszych momentów w całej dyskografii. Słuchając go, cały czas miałem przed oczami scenę z „Przyjaciół”, kiedy Chandler podpiera się ręką i walczy ze sobą, aby nie zasnąć. Te krążki nie mają podjazdu do albumów nagranych z Joshem i zdania nie zmienię.
Wszystko to sprawiło, że mam obecnie problem z RHCP. Nadal uważam, że są jedną z ważniejszych kapel w mojej edukacji, ale teraz nie czuję tej szczerości. Widzę w nich bandę starszych multimilionerów, którzy z uporem maniaka starają się przekonać mnie, że nadal mają po 20 lat i są tą samą bandą punków, którzy niegdyś nagrywali legendarne płyty. Tak jak wspomniałem, nie kupuję też tego kolejnego powrotu Johna. Pal licho nowe albumy, ale nawet na scenie nie czuję tej chemii między Chadem, Kiedisem, Flea a nim. Jednak nie stawiam krzyżyka na tym zespole. Raz, że sentyment mi nie pozwala, a dwa – liczę, że może jeszcze uda im się coś wyłuskać z tego, co mają. Na chwilę obecną pozostaję przy starszych płytach i wspomnieniach, kiedy RHCP byli w absolutnej formie.
Szymon.