Od królików po galaktyki

Miłość do Geddy’ego Lee, Alexa Lifesona i nieodżałowanego Neila Pearta podkreślam, kiedy tylko mogę. Znów nie będzie to sucha notka, a bardziej skrócony opis mojej przygody z tą ikoną, więc zapraszam... Rush to moim zdaniem jeden z najlepszych zespołów w historii. Nie chodzi tylko o muzykę progresywną, ale ogólnie! Ich brzmienie, ich płyty stały się absolutnym drogowskazem dla innych kapel, ale też były prawdziwym wizjonerstwem w muzyce rockowej.
Nigdy nie zapomnę sytuacji, gdy jako dzieciak przypadkiem trafiłem na album „Presto” w domowej płytotece. Był to sam krążek CD w plastikowym opakowaniu, bez okładki i książeczki. Patrzyłem na srebrny krążek i zastanawiałem się, co to za muza, co to może być? Zafascynowany utworami, które usłyszałem, tworzyłem własny obraz tego zespołu. Każdy numer wciągał mnie w ten magiczny, muzyczny świat. Nie znałem jeszcze innych płyt Rush, nie wiedziałem, że mój zachwyt w środowisku progrockowych znawców wzbudziłby obrzydzenie, bo przecież to wręcz poprockowe granie. No, ale miałem to gdzieś (zresztą mam do dziś) i cieszyłem się nowo poznanym albumem oraz zespołem, który od tego dnia towarzyszy mi nieprzerwanie.
To, co mi się nie podobało w tym albumie, to jego niekompletność. Oczywiście powędrował on z domowej płytoteki prosto na moją półkę, więc musiałem podkręcić jego wygląd. Postanowiłem więc... namalować własną okładkę. Na kartce pojawiły się czaszki, płomienie, węże – wszystko, co kojarzyło mi się z rockiem i brzmieniem Rush. Możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, gdy po latach zobaczyłem prawdziwą okładkę „Presto” – z królikami wyskakującymi z cylindra! Byłem w szoku, bo moja wersja graficzna bardziej pasowałaby do następcy tej płyty, czyli „Roll the Bones”, ale wyobraźnia 7-letniego chłopaka była w tym czasie innego zdania.

Kolejną płytą Rush, jaką usłyszałem, było „2112”. Tutaj już oczy absolutnie wyszły mi z orbit. To był ten sam zespół, przy którym zdzierałem głos, śpiewając „Scars”? Słuchając „2112” miałem wrażenie, jakbym znalazł się w środku jakiegoś statku kosmicznego, którym wyruszam na podbój nowej galaktyki. W tym czasie modnym serialem dla dzieci była „Tajemnica Sagali”, więc może stąd te moje kosmiczne skojarzenia? Tak czy inaczej, na zmianę oglądałem to „dzieło sztuki” i słuchałem „2112”, bo jakoś idealnie pasował mi klimat tych dźwięków do wszystkiego. Niestety nikt ze znajomych na podwórku nie rozumiał tego, o czym mówię, gdyż nikt z moich rówieśników nie słuchał jakiegoś Rush. No, ale trudno... Nie przeszkadzało mi to w poznawaniu jednego z najdoskonalszych zespołów!
Kolejne albumy, jakie poznawałem, były przypadkowe. To, co ojciec pożyczył od kogoś lub kupił do zasilenia domowej kolekcji, jeśli chodzi o Rush, było przeze mnie od razu przesłuchiwane. „Moving Pictures” czy „A Farewell to the Kings” były albumami, które otwierały przede mną nowy muzyczny tunel i dziś nie wyobrażam sobie swojej muzycznej edukacji bez tych dźwięków. Pomimo iż nie wiedziałem, jak wygląda chronologia wydawania płyt przez Rush, to słuchając tego, co wpadało mi w ręce, wydaje mi się, że jakoś mogłem ułożyć ich cykl. Wyłapywałem zmiany w ich muzie, to, jak się to wszystko rozwija. Kiedy już miałem internet i dostęp do magazynów muzycznych o tematyce rockowej, zobaczyłem, że wcale tak mocno się nie myliłem. Pomieszałem jedynie kolejność „Rush” i „Fly by Night”, o ile dobrze pamiętam.
Ostatnim albumem, jaki miałem okazję przesłuchać i którego sam sobie nie ogarnąłem, było „Signals”. Kiedy trzymałem ten CD w łapach, nie pasował mi ten dalmatyńczyk do bólu. Na samym początku myślałem, że może to jakiś pirat, a okładka to wymysł taki jak mój przy „Presto”. Jednak już przy pierwszych dźwiękach „Subdivisions” zamarłem. W tym momencie, proszę Państwa, odkryłem swój ukochany album Rush i do dnia dzisiejszego „Signals” jest moim numerem jeden, jeśli chodzi o tego rockowego tytana. Drugie miejsce oczywiście należy do „Presto”, a co!

Na „Signals” moje odkrywanie Rush zatrzymało się na jakiś czas. Jedyne, co robiłem, to czytałem o innych tytułach i tak jak kiedyś w przypadku tworzenia okładki wyobrażałem sobie, jak mogą te numery brzmieć. Dopiero w czasie, kiedy zostałem szczęśliwym posiadaczem internetu, zaczęły się prawdziwe muzyczne żniwa. Mogłem już jednym kliknięciem poznawać te tytuły i stawiać czoła swoim wyobrażeniom. „Grace Under Pressure” okazało się absolutnym strzałem w dziesiątkę, genialnym albumem, tak jak obiecywali mi redaktorzy Tylko Rocka czy Metal Hammera. Wielkim zaskoczeniem okazały się takie albumy jak „Roll the Bones” czy „Hold Your Fire”. Według pismaków miały być to słabsze krążki Geddy’ego, Alexa i Neila, a ja nie mogłem się od nich uwolnić!
Niekoniecznie za to jestem fanem „Counterparts”, który według fanów był powrotem Rush do bardziej klasycznego brzmienia. Nie napiszę, że jest to jeden ze słabszych krążków, bo Rush tak naprawdę nic słabego nie nagrał (bycie fanem!), ale nie wracam do niego zbyt często. Podobnie mam z „Test for Echo” i „Vapor Trails”. Od albumu „Rock in Rio” zacząłem sam zbierać dyskografię Rush na płytach. Tak na marginesie, uważam, że okładka tej koncertówki to jest jakieś kompletne nieporozumienie, ale jeśli zna się poczucie humoru tych gości, to w sumie wszystko pasuje. Od strony muzycznej lubię ten koncert – jest kolejnym ukazaniem potęgi i doskonałości Rush w wersji koncertowej. Mimo iż bardziej wolę chociażby „Exit... Stage Left”, to mam sentyment do tego wydawnictwa. Album ten był dla mnie też w pewnym sensie symboliczny, gdyż poczułem się tak jak ludzie z lat 70., że teraz oficjalnie uczestniczę krok po kroku w historii Rush.
Nie podejrzewałem, a raczej nie brałem pod uwagę tego, że nasz czas w pewnym sensie dobiega końca. Dlatego też zbierałem starsze albumy, cieszyłem się na myśl o nowych. W tamtym samym czasie już magazyny, które czytałem, zalewane były newsami o nowym studyjnym albumie. No i znów poczułem się jak ludzie, którzy czekali na „Signals” czy „2112”. „Snakes & Arrows” podbiło moje serce od pierwszych dźwięków. Opinie, jak pamiętam, były podzielone na temat tego krążka, ale liczy się nasza prywatna opinia, a nie zdanie krytyków. Krążek ten znacznie bardziej leży mi niż zamykający dyskografię Rush „Clockwork Angels”. Wiem, że fani naprawdę lubią ten krążek i w pewien sposób uważają ten tytuł za idealne domknięcie historii. Ja niestety uważam, że w tym albumie brakuje tego magicznego pierwiastka. Panowie grają na najwyższym poziomie, jest melodyjnie, jest hardrockowy ciężar, wokale Lee są doskonałe, ale wszystko to jest podane bez wyrazu.
Nie wiem sam tak naprawdę, co mam myśleć o tym albumie. Teraz, z biegiem lat, muzyka zawarta na tym krążku jakoś we mnie dojrzała i z rumieńcami na twarzy wracam do takich numerów jak chociażby „The Wreckers” czy „Halo Effect”, ale... Mimo wszystko bardzo liczyłem na kolejny rozdział, kolejny album, który jakoś dopełni to wszystko. Niestety w 2016 roku padły informacje o tym, że zespół tak naprawdę jest w rozsypce i stanął na muzycznym rozdrożu. Alex miał problemy z artretyzmem, a Neil chciał wycofać się z przemysłu muzycznego. Mimo wszystko fani liczyli, że coś tam jeszcze zagrają.
Jak wiemy – zakończenie działalności nie zawsze jest tak naprawdę końcem, a bardziej chwilą oddechu, której zespoły grające przez tyle lat potrzebują. Niestety 7 stycznia 2020 roku, po długoletniej walce z rakiem mózgu, odszedł Neil Peart. Absolutna ikona, geniusz perkusji i absolutny filar brzmienia Rush. Co jakiś czas w prasie, w mediach pojawiają się plotki o tym, że Rush jednak zagra, że powstaje nowy zespół Geddy’ego i Alexa. Niestety wszystko okazuje się kłamstwem i fantazją fanów.
Czy chciałbym, aby Rush wrócił do koncertów, czy chociaż na jeden koncert? No pewnie! Wiem, że bez Neila to nie byłoby już to, ale tacy goście jak Danny Carey, Dave Grohl, Chad Smith, Mike Portnoy czy inni wymieniani jako jego następcy naprawdę poradziliby sobie z tym materiałem i jednocześnie złożyli hołd jednemu z najlepszych. No cóż... Na chwilę obecną pozostają nam ich starsze płyty, które nadal brzmią fenomenalnie.
Rush to nie był zwykły zespół, to była trójka artystów, muzycznych indywidualności, którzy zmienili życie niejednego fana. Uwielbiam i uwielbiać będę do końca!
Szymon.