Z dystansem do kultu: Mac Miller

Mac Miller na chwilę obecną uchodzi za absolutną muzyczną legendę. Po swojej śmierci został uznany za absolutnie przełomowego artystę, który stworzył nową jakość w świecie muzyki hip-hopowej oraz r’n’b. Można nawet powiedzieć, że jego osobie nadano taki sznyt w stylu współczesnego Cobaina, który – podobnie jak Mac – był głosem swojego pokolenia.
Czy zgadzam się z takim stwierdzeniem? Niekoniecznie. Uważam, że był bardzo zdolnym muzykiem, w pewnym momencie także bardzo dobrym tekściarzem, ale czy faktycznie aż tak dobrym, jak to się teraz mówi? Wydaje mi się, że na cały kult Maca wpłynęła jego nagła śmierć, otoczka walki z uzależnieniem i depresją sprawiła, że stał się muzycznym Prometeuszem. Nic się tak nie monetyzuje jak ludzka tragedia i śmierć. Wiem, że nie każdy musi się zgadzać z tym stwierdzeniem, ale nie będę ukrywać, że nie byłem fanem Maca od samego początku.
Wczesne mixtapy czy debiutancki album w postaci "Blue Slide Park" nie robiły na mnie wielkiego wrażenia. Ogólnie, jeśli chodzi o jego mixtape’y, to niestety nigdy nie trafiały one w moje gusta. Wyjątkiem jest jedynie "Faces", do którego od czasu do czasu nawet wracam. Sorry… Tak czy inaczej, wszystko to było fajnie zrealizowane, ale wydaje mi się, że po prostu nie były to moje problemy i mój styl życia, o którym Mac nawijał. Rozumiem jednak, że tłumy młodych, gniewnych, pogubionych ludzi widziały w tych numerach swoje własne odbicie.
Kolejne wydawnictwa Millera wydawały mi się ciekawsze, bardziej rozbudowane. Muzycznie i tekstowo były po prostu dojrzalsze. Jednak, czy tak doskonałe, jak się o nich mówiło? "Watching Movies With the Sound Off" było odzwierciedleniem tego wspomnianego rozwoju Maca i faktycznie bardzo dobrym albumem. Nawet kupiłem CD z tym tytułem. Jak skończę ten tekst, to chyba poszukam tego albumu, bo nie jestem pewny, czy przypadkiem nie został pożyczony na wieczne oddanie… Tak czy inaczej, takie numery jak "I Am Who Am (Killin’ Time)" czy "Objects in the Mirror" naprawdę zawładnęły moją świadomością. Strasznie podobał mi się taki psychodeliczno-narkotyczny duch unoszący się nad całością tego projektu. W tym momencie przeprosiłem się z jego muzą i pomimo, iż wczesne rzeczy nadal nie były dla mnie, to czekałem na kolejne odsłony talentu Maca.

"GO:OD AM" również przypadło mi do gustu, ale nie był to taki strzał jak "Watching Movies". Były tam zajebiste numery jak np. "Brand Name" czy "Perfect Circle/God Speed", ale… To, co najbardziej podobało mi się w tych numerach, to ten jazzowo-soulowy sznyt, w którym Mac czuł się idealnie. Chyba znacznie bardziej do gustu przypadł mi jednak jego kolejny krążek, czyli "The Divine Feminine". Była w nim psychodeliczność "Movies" i jeszcze większe pokłady jazzowych fascynacji Maca. Jednak cały czas nie były to albumy, które absolutnie przewróciły mój świat do góry nogami.
Dziś, czytając recenzje tych krążków, możemy zauważyć, że nawet ci krytycy czy fani, którzy mieli podobne zdanie do mojego, dziś widzą w tej muzie coś absolutnie przełomowego. U mnie nie zmieniło się w tej materii nic i nadal uważam, że jest to dobra muza, ale nie ma w tym nic szczególnie genialnego. Moje nastawienie zmieniło się przy albumie "Swimming". Uwielbiam ten krążek i tutaj z pełną premedytacją podpisuję się wszystkimi kończynami pod słowem „genialność”. Od początku do końca muzyka ta pochłonęła moje serce, koiła duszę i jednocześnie wzruszała.
Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale znacznie bardziej wolę, kiedy Mac bardziej śpiewa, niż rapuje. Oczywiście ma dobry flow, był potwornie zdolnym raperem, ale kiedy zmieniał się w soulowego śpiewaka, w jego głosie było coś absolutnie przejmującego, mrocznego, ale też romantycznego. W tym momencie można powiedzieć, że Mac trafił swoją muzyką prosto w moje serce. Naprawdę byłem ciekawy, co będzie dalej, gdyż gość z albumu na album zaliczał mega progres i zadziwiał nawet takiego malkontenta jak ja.
Niestety, stało się coś, czego nikt się nie spodziewał… Mac przegrał walkę ze swoimi demonami i 7 września 2018 zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków. Fani na całym świecie pogrążyli się w żałobie, a branża muzyczna i przyjaciele Maca zaczęli wspominać artystę w różnorakich wpisach. Nie powiem, że płakałem po Millerze tak jak po Jacksonie czy Staleyu z Alice In Chains, ale faktycznie było zbyt wcześnie – 26 lat to nie wiek, aby umierać.

Kiedy padły hasła, że Mac pozostawił po sobie trochę materiału, więc będzie nowa muzyka, byłem lekko rozbity. Zawsze boję się takich albumów, bo często jest to skok na kasę wytwórni i spadkobierców danego artysty. "Circles" okazało się pełnoprawnym albumem Maca. Już pierwsze słowa otwierające ten album, czyli „Well, this is what it looks like right before you fall…” wzbudzają w słuchaczach absolutny niepokój i smutek. "Circles" to przepiękne pożegnanie i jednocześnie zapis walki artysty z samym sobą. Album ten, obok "Swimming", jest moim ulubionym wydawnictwem Millera, który był również punktem zapalnym do rozpatrzenia jego poprzednich albumów raz jeszcze. Być może dzięki temu tytułowi jeszcze bardziej doceniłem "Watching Movies", który zamyka – że tak powiem – moje Top 3 Millera.

Ostatni pośmiertno-archiwalny album Maca, czyli "Balloonerism", już nie budzi we mnie takich emocji. Fajnie, że wreszcie otrzymaliśmy ten materiał, który miał poprzedzać mixtape "Faces", ale muzyka ta, mimo że bardzo dobra, nie budzi już we mnie takich emocji jak "Circles". Tak jak wspomniałem, Mac odszedł od nas zbyt wcześnie. Wydaje mi się, że jego kolejne albumy były dążeniem do absolutnej doskonałości, o którą ocierał się już bardzo mocno. Mam nadzieję, że archiwa Millera zawierają jeszcze jakieś smaczki, na które my – jako słuchacze – czekamy. Na chwilę obecną zostają nam albumy, które po sobie pozostawił i które zapewne nie raz będą koić skołatane serca młodych, zagubionych ludzi.
Szymon.