Weekend z Deftones!

Weekend z Deftones!

Piątek, piąteczek, piątunio, więc czas na kolejne spotkanie z muzyką jednego zespołu. Zazwyczaj moje wybory padają na zespoły, które w mojej edukacji muzycznej pozostawiły trwały ślad i zostały ze mną do dziś lub za ich muzyką kryją się jakieś sentymenty. Zastanawiałem się, o kim tym razem skrobnąć kilka słów. Myślałem może o mojej przygodzie ze Slayerem, a może coś bardziej z popu czy r'n'b, więc może Aaliyah? Tak sobie dumając, spojrzałem na półkę z płytami i zobaczyłem brzeg albumu „Diamond Eyes”, który miałem sobie ostatnio odpalić po raz enty. No i kurde, mamy to! Czas napisać coś o Deftones!

Zespół ten pojawiał się tutaj nie raz, ale uważam, że nie tylko ja jestem cały w emocjach przed lutym, więc lecimy... Deftones to chyba jeden z niewielu zespołów, który nadal potrafi mnie zaciekawić swoją muzą. Kiedy odkrywałem kapele metalowe lat 90., które często były określane mianem nu metalu, Deftones od razu wymknęli się z tej szufladki. Od samego początku nie rozumiałem, jak można wrzucać ich do tego samego worka co Korn czy tego typu kapele. Deftones szło znacznie szerzej, znacznie bardziej progresywnie. Ich muzyka była bardziej wielowymiarowa, bardziej skomplikowana i poplątana.

Moja przygoda z muzyką Deftones zaczęła się w okresie premiery „White Pony”. Wszędzie czytałem o tej kapeli, widziałem foty, więc jakoś wszystko to wryło mi się w głowę. W sumie to tak naprawdę pierwszym artykułem, jaki przeczytałem o nich, był ten, że Chino pijany spadł ze sceny, więc zbytnio nie wiedziałem, jakiej muzy mam się tam spodziewać. Pierwsze zderzenie z ich dźwiękami nastąpiło dzięki uprzejmości Vivy Zwei. Usłyszałem tego dnia ich „Back to School” i popłynąłem. To, co zahipnotyzowało mnie absolutnie, to głos Chino, który od tego momentu przestał funkcjonować w mojej głowie jako pijak spadający ze sceny. Tak jak wspomniałem, numer ten miał w sobie coś, co absolutnie wciągnęło mnie w ten muzyczny świat. Na biegu zdobyłem kasetę przegrywankę i zapoznałem się z zawartością kucyka — jakkolwiek to brzmi. Każdy z tych numerów był inną paletą barw i emocji i poruszał mnie w zupełnie inny sposób.

 DFS_1

Do dziś, kiedy słyszę „Rx Queen” czy fenomenalny, genialny „Passenger” z udziałem Maynarda Jamesa Keenana (wiadomo, gdzie gra), wracają wszystkie wspomnienia. Pierwszy z wymienionych tytułów zyskał też specjalne miejsce w moim sercu ze względu na moją dziewczynę, a w zasadzie byłą dziewczynę od kilku miesięcy. Słuchałem go na słuchawkach, kiedy szedłem na naszą pierwszą randkę, i tak jakoś zostało... Chino po prostu wyśpiewał mi w tym momencie to, co chyba było nieuniknione: „’cause you're my girl and that's alright”. Kiedy miałem okazję poznać Chino i pogadać z nim przez chwilę, wspomniałem mu o tej sytuacji. Może to nic wielkiego, ale dla mnie jako dla fana było to coś absolutnie metafizycznego.

Po odsłuchu „White Pony” wpadłem w absolutne sidła ich muzy. Zacząłem cofać się do wcześniejszych krążków i przepadłem jeszcze bardziej. O ile „Adrenaline” było dla mnie jeszcze takim szkicem, trochę nieopierzonym Deftones, który nie odsłania przed słuchaczami całej swojej mocy, to „Around the Fur” pozamiatało mną doszczętnie. Czy podobało mi się to bardziej niż muzyka z „kucyka”? Nie wiem sam, bo tak jak wspomniałem, każdy z ich albumów to zupełnie inna bajka. Tak czy inaczej — kocham ten album!

Absolutnie rozwalony ich muzą, wpatrzony w Chino jak w boga, czekałem na kolejny album tej ekipy! Czy „Deftones” zawiodło moje oczekiwania? Nie. Pomimo iż recenzje były różne, to album ten wszedł mi bezboleśnie. Faktycznie było tutaj już więcej odpałów w kierunku szeroko rozumianej alternatywy, ale uważam, że wyszło im to naprawdę dobrze. Ta ściana dźwięku czy jakieś romanse z popowo–shoegaze’owymi klimatami naprawdę mi się podobały. Zresztą na tym albumie znajduje się „Minevra”, czyli jeden z moich ukochanych tracków Deftones! Tak na marginesie zaznaczę, że to chyba dzięki tej płycie bardziej wniknąłem w świat takich kapel jak My Bloody Valentine czy Slowdive.

 DFS_2

O ile „Deftones” podzieliło fanów, którym zbytnio nie odpowiadał nowy kierunek zespołu, to ja byłem w ekipie tych słuchaczy, którzy w napięciu czekali na to, co będzie dalej. „Saturday Night Wrist” jednak nie powaliło mnie na kolana, co może dziwić, gdyż krążek ten uchodzi za jeden z bardziej klasycznych w ich dorobku. Nie napiszę, że jest to słaby album, bo ciągle uważam, że takiego Deftones nigdy nie popełniło, ale... Mamy tutaj sporo złota, jak chociażby „Cherry Waves” czy „Hole in the Earth”, ale też czasami wszystko to wydaje mi się zbyt rozwleczone. Panowie jakby jeszcze bardziej rozwinęli te alternatywne pomysły z poprzedniego krążka, co podoba mi się bardzo, ale ciupkę przesadzili z ilością numerów? No nie wiem, może marudzę...

Wydaje mi się również, że kult tego albumu wynika z tego, że był to ostatni album nagrany z nieodżałowanym Chi, czyli ikonicznym basistą tego zespołu. Chwilę po wydaniu tego albumu Chi uległ wypadkowi i zapadł w śpiączkę. Pomimo wszelkich starań Chi odszedł z tego świata w 2013 roku. Nie oznacza to, że w tym czasie Deftones zawiesiło działalność. Nie tylko grali koncerty, na których zbierana była kasa na leczenie Chi, ale też stworzyli dwa doskonałe albumy. Mowa tutaj o „Diamond Eyes” (chyba mój ulubiony ze wszystkich) oraz „Koi No Yokan”.

Na miejsce Chi wskoczył Sergio Vega, który pomimo iż był oficjalnym członkiem zespołu, nigdy tak naprawdę nie był chyba tak odbierany. Sergio był bardziej muzykiem na kontrakcie, takim najemnikiem, który chyba raczej nigdy do końca nie był zaakceptowany przez zespół. Moją teorię potwierdza nawet to, w jaki sposób pożegnał się z Deftones i to, co mówił w wywiadach, kiedy był pytany o swoje życie w tym zespole. No cóż... Może nie było tak hardcorowo jak z Jasonem w Mecie, ale... Pomimo to nagrał z nimi doskonałe albumy i jego rola była jak dla mnie bardzo ważna.

Pisząc o doskonałych, mam szczególnie na myśli dwa pierwsze z jego udziałem. Na „Gore” klimat trochę niestety im uciekł, a na „Ohms” było moim zdaniem zbyt szablonowo i zachowawczo. Co prawda na każdym z tych krążków znajduję coś dla siebie, ale nie ma w nich takiego efektu „wow” jak na „Diamond” czy „Koi”.

 DFS_3

No i tak trochę po łebkach dotarliśmy do świeżutkiego „private music”. W dniu premiery byłem zachwycony tym albumem, czy nadal podtrzymuję swoje zdanie co do zawartości tego krążka? Hmm, chyba tak. Dlaczego chyba? Sami wiecie, jak to jest, kiedy się na coś mocno czeka. Pierwszy efekt może być łudzący. Odpaliłem ten album dziś w trakcie pisania tego tekstu i nadal jest bardzo dobrze. Fakt, że jest to jeden z tych albumów na zasadzie „dla każdego coś miłego”, ale ogólnie Deftones już dawno nie brzmiało tak świeżo. Chino i koledzy naprawdę się postarali, tworząc ten materiał, a riffy Carpentera to jak zwykle coś cudownego.

Czy uważam, że jest to jeden z ich najlepszych krążków? Chyba tak i serio nie mogę się doczekać, jak wszystko to wybrzmi w naszym kraju! Oczywiście, pisząc ten tekst, wiem, że wypadałoby wspomnieć o pobocznych projektach Chino jak np. Crosses, ale sami widzicie, że ciężko opisać taki band i takich muzyków w jednym poście, ale no jest jak jest. Tak czy inaczej, Deftones to jeden z TYCH zespołów, który będę wielbić do końca. No i co... tyle i do zobaczenia w lutym w trakcie szaleństwa pod sceną, bo po tylu latach czekania zamierzam tam nie oszczędzać się nawet na sekundę!

Szymon.

Polecane

DEFTONES Adrenaline LP
DEFTONES Adrenaline LP
87,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 117,99 zł brutto/1szt.-25%
DEFTONES Deftones LP
DEFTONES Deftones LP
87,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 117,99 zł brutto/1szt.-25%
DEFTONES B-sides & Rarities 2LP
DEFTONES B-sides & Rarities 2LP
247,99 zł brutto/1szt.
DEFTONES Private Music LP BLUE
DEFTONES Private Music LP BLUE
129,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 146,99 zł brutto/1szt.-12%
DEFTONES Private Music LP
DEFTONES Private Music LP
122,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 146,99 zł brutto/1szt.-16%
Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29371 opinii
pixelpixelpixelpixelpixel