Śmierć, która przerwała nadzieje na reunion...

Śmierć, która przerwała nadzieje na reunion...

Kiedy 20 sierpnia wyszedłem z siłowni, odpaliłem internety, aby w ramach relaksu poskrolować sobie pierdoły. Liczyłem na jakieś śmieszne koty i tego typu sprawy. Nie spodziewałem się tego, że przywita mnie news, który absolutnie zwali mnie z nóg. Brent Hinds nie żyje. Długo się zastanawiałem, co napisać na naszej stronie, jak się z nim pożegnać, gdyż Hinds jest dla mnie absolutnie klasyczną postacią, jeśli chodzi o muzykę rockową i metalową. Postanowiłem jednak, że taki muzyk, taki zespół potrzebuje trochę dłuższego tekstu…

Teraz również powiem Wam szczerze, że myślałem, iż Brent odszedł w wyniku jakiegoś przedawkowania, czy też może samobójstwa, a nie kurde przez zjebane wymuszenie pierwszeństwa przez kierowcę jakiegoś SUV-a! Mastodon jest jedną z moich ukochanych współczesnych metalowych kapel, więc znów był to strzał prosto w moje serce, jeśli chodzi o odchodzenia znanych muzyków. Najpierw Ozzy, a teraz on — o co chodzi i jakie popieprzone niespodzianki ma jeszcze w zanadrzu ten rok!

Cały FB został zalany wspominkami o nim. Najbardziej jednak czekałem na słowo od jego macierzystej formacji. Byłem ciekaw, jak Panowie podejdą do odejścia Hindsa. Tutaj przyznam, że wszystkie te pociski ze strony Brenta w kierunku Mastodona, kiedy opuścił zespół, były naprawdę słabe i ciężko się to czytało. Miałem wrażenie, że Hinds ma jakiś ból pewnej części ciała, że stało się tak, a nie inaczej. Brann, Bill i Troy okazali jednak klasę i pożegnali go z wielkim szacunkiem. Nie było wspomnień ostatnich telenoweli, a pożegnanie brata, przyjaciela, który przyczynił się do tego, że Mastodon jest współczesnym klasykiem.

Moje pierwsze zetknięcie się z ich muzą nie było jednak powiązane z absolutną fascynacją. Nie zacząłem tak jak każdy od ich albumu „Leviathan”. Wydaje mi się, że większość pisze o tym albumie, bo jest to absolutny kult, ultra pokręcony muzycznie album, więc nawet wypada tak pisać, jeśli nie chce się wyjść na słabego znawcę. Tak czy inaczej, moja przygoda zaczęła się od numeru „Colony Of Birchmen”. Był to zajebisty, rockowy track, którego refren wkręcił mi się na maksa. Numer ten spodobał mi się do tego stopnia, że chwilę później zdobyłem jakąś przegrywankę „Blood Mountain”. Album ten oczarował mnie do szaleństwa. Był to ogólnie czas moich wielkich odkryć. Jakiś czas wcześniej poznałem muzyczną miłość mojego życia, czyli Dillinger Escape Plan, Converge i tego typu chaotyczne dźwięki, które absolutnie zmieniły moje postrzeganie ciężkiej muzyki. Mastodon zauroczył mnie jednak zupełnie czym innym niż DEP. Nad „Blood Mountain” unosił się taki Sabbathowy ciężar, pustynne piaski, ale też genialne melodie, które sączyły się pod tym całym metalowo-progresywnym szlamem. Oprócz absolutnie cudownych instrumentalnych zagrywek strasznie podobały mi się wokale Sandersa i Hindsa. Była w tym agresja, szaleństwo, które absolutnie wpasowywały się w to, czego szukałem w tym momencie. Warto zaznaczyć, że był to album, na którym powoli, nieśmiało zaczynał podśpiewywać zza swojej perkusji Brann Dailor.

Chwilę po zapoznaniu się z tym albumem otrzymałem cios w postaci „Crack the Skye”. Był to moment, kiedy absolutnie oszalałem na punkcie ich muzyki. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Oblivion”, zgłupiałem. Jak to siadło, proszę Państwa! Dailor był już pełnoprawnym wokalistą. Okazało się, że jest nie tylko genialnym perkusistą, ale też — moim zdaniem — najlepszym wokalistą w całym zespole. Mimo to wokalny moment „Oblivion” to przede wszystkim refren Hindsa. W jego głosie było coś Osbournowego, coś „grunge’owego”. Kocham ten numer do szaleństwa i nie wyobrażam sobie, aby Mastodon kiedykolwiek zagrał go bez niego. Każdy z tych numerów rozbija nas na tysiące małych kawałków i przenosi w zupełnie nieznane, kosmiczne rejony. Trudno pisać o tej płycie, czy też wybrać jeden najlepszy fragment, bo to jeden z tych albumów, które trzeba przesłuchać, żeby w pełni zrozumieć wszystkie niuanse i poczuć ten klimat. Mastodon na tym albumie pokazał, jak powinien brzmieć współczesny progresywny metal, tworząc arcydzieło, które stało się drogowskazem dla innych bandów.

W tym momencie cofnąłem się również w tył. Poznałem wreszcie ich debiut i album, który według wszystkich wpisów znali już nawet przedszkolacy, czyli „Leviathan”. Jeśli mam być szczery, to bardziej przypadł mi do gustu ich debiut — „Remission”. Już po numerze „Crush Destroyer” wiedziałem, że to jest to! Absolutnie wściekły, połamany, wykrzyczany z takimi rock and rollowymi zagrywkami Hindsa i Kellihera — no coś cudownego! Nie oznacza to, że płyta z wielorybem jakoś mnie przerosła czy nie przypadła do gustu. Musiałbym być głupi i głuchy, aby kręcić nosem na takie numery jak „Blood And Thunder”, „Iron Tusk” czy „Hearts Alive”. Może gdybym tego dnia odpalił „Leviathana” jako pierwszy w kolejce, to moje słowa dziś wyglądałyby zupełnie inaczej, ale wyszło jak wyszło. Dziś „Leviathan” jest znacznie wyżej w mojej hierarchii i obok wspomnianego „Crack” stawiam go jako wizytówkę Mastodona i jedną z najważniejszych metalowych płyt XXI wieku.

Kolejne krążki tej kapeli łykałem już jako ultras zespołu. Nie zgadzam się jednak z hasłami, że po „Crack” muzyka Mastodona jakoś się rozdrobniła, że Panowie poszli na łatwiznę. Fakt, że „The Hunter” czy „Once More ’Round the Sun” są bardziej melodyjne, bardziej przebojowe, nie odbiera im genialności. Zarówno jeden, jak i drugi album to dla mnie jedna z tych pozycji, które zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę. Wracam do tych płyt znacznie częściej niż chociażby do „Leviathana”. Może właśnie w tych melodiach tkwi sukces tej muzyki? Nie wiem jak Wy, ale ja czasami chcę odpocząć, a nie dowalać sobie jeszcze muzyką, nawet tak genialną. Z tej dwójki chyba jednak bliższa mi jest płyta „Once More...”. Za ten wybór winę ponosi singlowy „The Motherload” oraz „Ember City”. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku numer niesiony jest przez wokale Dailora. Ogólnie uważam, że „The Hunter” i „Once” to wizytówki jego wokali.

W tym momencie moje oczekiwania co do kolejnego albumu były olbrzymie. Podchodziłem do ich muzyki jak do pewniaka. Mastodon nagra coś słabego, przeciętnego? Nie ma opcji, kolego, koleżanko. No cóż… Wraz z premierą „Emperor of Sand” odszczekałem te słowa. Jest to moim zdaniem ich najsłabszy album. Niby wszystko tutaj się zgadza. Zagrane jest to mistrzowsko, zaśpiewane również, ale absolutnie brak w tym duszy! Chciałbym naprawdę napisać, że warto ten album posłuchać dla któregoś numeru, że mamy tutaj jakieś zajebiście wyróżniające wokale. No niestety... Może komuś ten album się podoba, może ceni go nawet wyżej od tego, co było wcześniej, ale mnie nie wchodzi, pomimo wielu prób. Album ten na tyle mnie wynudził, że w pewnym sensie moja więź z Mastodonem, która wydawała się nie do rozerwania, osłabła. Przestałem śledzić newsy dotyczące kolejnego albumu. Obraziłem się jak małe dziecko, które nie dostało wymarzonej zabawki.

Jednak dzięki temu zasiadłem do ich najnowszej płyty bez żadnych wygórowanych oczekiwań. No i co... „Hushed and Grim” urwało mi nos, uszy i dupę. Naprawdę pokochałem ten album od samego początku. Pogodziliśmy się i znów byliśmy razem... Niestety nasza sielanka trwała tylko „chwilę”. Hinds opuścił zespół. Był to niesamowity cios dla każdego fana. Brent był nierozerwalnym elementem całej układanki o nazwie Mastodon. Fakt, że na ostatnich płytach jego wokalu było coraz mniej, a partie bardziej rozkładały się na linii Dailor-Sanders, komponował również mało, ale jego wpływ na muzykę — zwłaszcza na tych pierwszych, kultowych krążkach — był olbrzymi. Gdyby to np. zespół opuścił Bill Kelliher, to szczerze — tak bym nie płakał. Uwielbiam jego styl gry, jest tak samo ikoniczny jak reszta chłopaków, ale nie miał on aż takiego wpływu na powstawanie albumów.

Bez Hindsa Mastodon jako trio widziałem raz na pożegnalnym koncercie Ozza. Wypadli tam zajebiście, a ich wykonanie „Supernaut” sprawiło, że przestałem płakać nad kasiorą, jaką wydałem na ten bilet. Jednak gdzieś tam z tyłu głowy liczyłem na to, że Brent jeszcze wróci do kolegów i nasza rodzina znów będzie w komplecie. Nawet te wszystkie wyzwiska, które Hinds kierował w stronę byłych kolegów, nie studziły mojego zapału. Nie takie afery świat rocka widział, więc...

Jednak wspomniany wypadek przekreślił wszystko, co tylko można było. Śmierć Brenta nie tylko rozwiała wszelkie marzenia o jakimkolwiek reunion, ale też pozostawia pewien niesmak, że Panowie rozstali się w takiej, a nie innej atmosferze. Mimo wszystko Mastodon gra nadal i to jest super. Numery, spuścizna artystyczna Hindsa będą żyły dzięki nim nadal, a sam zespół jest o krok od wydania nowego albumu. Czy będzie to przełomowe wydawnictwo? Nie wiem, ale na pewno jest to bardzo ważny moment w ich karierze, gdyż jest w pewnym sensie nowym rozdziałem w historii tego zespołu.

W tym momencie kończę te wywody i ruszam z Brentem, Billem, Troyem i Brannem jeszcze raz dookoła słońca.

Szymon.

Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29218 opinii
pixel