Powrót do Króla Jaszczurów

Powrót do Króla Jaszczurów

Ostatnio, pisząc notkę do składanki Doorsów, jakoś natchnęło mnie na ich muzę. Miałem długą przerwę z ich twórczością, więc why not?! Ostatni raz chyba słuchałem ich płyt z dobre 10 lat temu, więc wypadałoby odświeżyć te krążki. Z drugiej strony byłem ciekaw, jak niektóre płyty wybrzmią dziś. Doorsi w moim młodzieńczym buncie odegrali bardzo ważną rolę. Nie będę ukrywać, że Morrison ze swoim szaleństwem i pewnego rodzaju uduchowieniem bardzo mi imponował. Nie był dla mnie tylko zapijaczonym rockmanem, tak jak w filmie „The Doors”, a prawdziwym, szalonym artystą. Chociaż nie powiem – lubię ten film – dopiero z biegiem lat dokopałem się informacji, że pana Stone’a trochę powiozło w przedstawieniu postaci Jima. Jednak gdy jest się zbuntowanym nastolatkiem, który chciałby żyć jak Lemmy, Ozzy czy muzycy GNR razem wzięci, to taki obrazek robi wrażenie.

Moja przygoda z ich muzą zaczęła się od składanki „Best Of”, na której widniało legendarne foto „ukrzyżowanego” Jima. Wygrzebałem ten podwójny album Doorsów w czasach dziecięcych poszukiwań i zanurzyłem się w tych dźwiękach. Jednak czy ta muza zrobiła na mnie aż takie wrażenie jak chociażby Jackson, Pink Floyd czy Black Sabbath? Raczej nie. Wróciłem do tych numerów dopiero w okresie wspomnianego buntu i siadło mi to niesamowicie. The Doors stali się dla mnie jednym z najważniejszych zespołów, a Król Jaszczurów – symbolem absolutnego odrzucenia wszystkiego, co uznawane było za normalne.

Jak dziś, po tylu latach, widzę, a raczej słyszę tę muzykę? Czy moje nastawienie do pewnych numerów się zmieniło? Jestem po odświeżeniu całej dyskografii i powiem Wam, że być może nawet jest jeszcze lepiej. To, co kiedyś wydawało mi się nijakie w ich muzie, zbyt popowe, teraz wybrzmiało znacznie lepiej. No ale zaczynamy od początku…

 tdb1

To, że debiut Doorsów i dwójka w postaci „Strange Days” rządzą, to chyba wie każdy! Jednak kiedy odpaliłem te albumy, wróciły wspomnienia – i te gorsze, i te lepsze. Przed moimi oczami stanęły wszystkie te imprezy, kiedy, słuchając „End Of The Night”, chciałem być bardziej Morrisonem niż sam Morrison (hehe). Jednak to, co łączy te dwa okresy mojego życia, to miłość do tej muzy. Każdy z tych numerów nadal wywołuje u mnie te same emocje i nadal zachwyca. Między tymi albumami zawsze panowała wojna w moim sercu. Nigdy nie mogłem się zdecydować, który z nich powinien być uznany za najlepszy album Doorsów w historii. No i kur..., nadal nie wiem! „Strange” wydaje mi się bardziej drapieżny, bardziej psychodeliczny, ale na debiucie… No, nieważne – może potrzebuję jeszcze kilku lat i może wreszcie się zdecyduję.

Tak czy inaczej, dwa pierwsze albumy Manzarka i spółki to dla mnie pomnik oraz swoisty wehikuł czasu do beztroskich lat życia. Nie znaczy to, że kolejne krążki Doorsów poruszyły mnie znacznie słabiej. „Waiting for the Sun” to równie genialny album, tylko już bez tak dużej ilości psychodelicznych przypraw. Zespół stawia tutaj bardziej na rockowe, bluesowe numery. Czy wypadają w tym równie przekonująco? Wystarczy odpalić „Five to One”, jeden z moich ulubionych numerów tego bandu, a otrzymamy odpowiedź. No dokładnie – brzmi to zajebiście!

Pamiętam swój zachwyt, kiedy pierwszy raz słuchałem tego albumu, i jednoczesne zdziwienie, gdy odpaliłem następny w kolejności tytuł – „The Soft Parade”. Albumy powstały w podobnym czasie, a różniły się niesamowicie. O ile „Waiting” było rock’n’rollowym czadem, to „The Soft Parade” jest pewnego rodzaju muzyką z Las Vegas. Były tam oczywiście bardziej zadziorne momenty, jak „Shaman’s Blues” czy „Wild Child”, ale ogólnie panował tam sielankowy, lekko kiczowaty klimat. O ile w okresie buntowniczym ten krążek do mnie niekoniecznie przemawiał, to dziś jest ok. Może gdyby nie było tam głosu Jima, to rozmawialibyśmy inaczej, ale ogólnie album jest na plus. Chociaż z drugiej strony – gdyby ich muzyczna kariera potoczyła się w tym kierunku, to w sumie nie wiem, co byłoby dalej, ale…

Na szczęście na kolejnych albumach wróciło brudne, śmierdzące fajami, osadzone w bluesie granie! „Morrison Hotel” i „L.A. Woman” to prawdziwe perełki, ale też niekoniecznie albumy, które łykam bez mrugnięcia okiem. Co to znaczy? Brakuje mi w nich takiej przestrzeni jak choćby na „Waiting for the Sun”, takiego przełamania surowego brzmienia. Swoją drogą warto zaznaczyć, że numer o tym tytule znajduje się właśnie na „Morrison Hotel”, gdyż panowie nie zdążyli go dokończyć na trzeci album. Ogólnie jest to jeden z moich ukochanych tracków z tego zestawu i być może dlatego też stawiam „Hotel” nad „L.A.”, ale nieważne… Dobrze, że wydali ten numer, bo naprawdę jest doskonały!

 tdb2

Dlaczego „L.A. Woman” nie trafia aż tak w moje gusta? Sam nie wiem. Z jednej strony ma w sobie mrok, psychodeliczny vibe i takie perełki jak „L’America” czy ultra genialne „Riders on the Storm”, a z drugiej – jakoś trochę mnie to wszystko nudzi. Nie zrozumcie mnie źle, bo lubię ten album, nawet bardzo, ale już za dzieciaka, czytając opinie na temat „L.A.”, spodziewałem się takiej magii jak na dwóch pierwszych krążkach. Nikt chyba nie spodziewał się, że „L.A. Woman” w pewnym sensie zamknie historię Doorsów. Po tym albumie Jim opuścił zespół i także ten świat. 3 lipca 1971 roku w Paryżu Jimbo odszedł tak, jak żył. Z jednej strony rock’n’rollowo, bo do jego zgonu doprowadziło przedawkowanie pewnych substancji, a z drugiej – ta legendarna wanna ma w sobie coś teatralnego i poetyckiego. Dookoła jego śmierci oczywiście narosło mnóstwo teorii spiskowych, ale ja tego nie łykam. Nawet słowa Manzarka o tym, że Jim mógł sfingować swoją śmierć i zamieszkać na Seszelach, są takie, no…

Jednak wszystko to nie oznaczało końca Doorsów. John Densmore, Ray Manzarek i Robby Krieger tworzyli dalej. Jeśli mam być z Wami szczery – lubię te płyty nagrane po śmierci Morrisona. „Other Voices” i „Full Circle” mają w sobie fajne patenty, fajne melodie, tylko brakuje kogoś z dobrym wokalem i charyzmą, tym szaleństwem, które szło w parze z Jimbo. Szczególnie słychać to było na koncertach Doorsów, gdzie partie Jima wykonywał Manzarek. Jednak mimo wszystko żałuję, że panowie postanowili dać sobie spokój z kontynuacją The Doors.

Dlatego – jak się pewnie domyślacie – byłem w grupie tych fanów, których powrót Robby’ego i Raya jako The Doors Of The 21st Century naprawdę cieszył. Uważam, że Ian Astbury z The Cult był wyborem idealnym do tego wcielenia zespołu. W swojej kolekcji mam jakieś bootlegi koncertowe z tego okresu i chyba jedyne oficjalne wydawnictwo, czyli DVD „L.A. Woman Live”, i naprawdę mi to wszystko pasowało. Uważam, że zespoły to nie jedna osoba i nawet jeśli odchodzi ktoś tak ważny jak Jim, to reszta powinna robić coś dalej, aby jego spuścizna była ciągle żywa.

W wypadku Doorsów XXI wieku zapowiadano nowy album, nowe numery. Manzarek zapewniał, że nie jest to tribute band, a nowe wcielenie legendarnego zespołu. Od czasu do czasu panowie grali nowe numery, które moim zdaniem brzmiały spoko. Słychać było, że mamy do czynienia z odświeżonym brzmieniem, ale nad wszystkim unosił się duch lat 60. i 70. Wydaje mi się, że sam Jim byłby dumny, że jego kumple dalej grają, a jego poezja jest ciągle żywa i trafia do kolejnych pokoleń.

Niestety nic z tego nie wyszło… Ciągłe awantury dotyczące nazwy, jej zmiany, pozwy ze strony Johna Densmore’a, powrót Iana do The Cult, kolejne rotacje wokalistów, a później śmierć Manzarka – wszystko to definitywnie zakończyło historię tego projektu. Mam jednak nadzieję, że numery, które panowie zarejestrowali, zostaną kiedyś wydane, a jeśli nie, to poproszę o jakikolwiek live z tego okresu. Znacznie bardziej chciałbym usłyszeć coś takiego niż kolejny archiwalny koncert z Morrisonem, który tak naprawdę nic nie wniesie do historii Doorsów. Szczerze mówiąc, przestałem już śledzić tego rodzaju wydawnictwa, bo i tak potęgi „Absolutely Live” nic nie przebije.

No i to będzie chyba na tyle. Wiem, że The Doors to zbyt wielki zespół, aby napisać o nich tylko kilka słów, dlatego też bardziej skupiłem się na swoim podejściu, swoich odczuciach w stosunku do ich muzy. Albumy przez nich nagrane to nie tylko klasyczne rockowe krążki, ale esencja rock’n’rollowego buntu, który pozostanie wiecznie żywy – tak samo jak ich muzyka.

Polecane

THE DOORS L.A.Woman LP
THE DOORS L.A.Woman LP
74,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 117,99 zł brutto/1szt.-36%
THE DOORS Strange Days LP
THE DOORS Strange Days LP
87,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 117,99 zł brutto/1szt.-25%
THE DOORS The Doors (MONO) LP
THE DOORS The Doors (MONO) LP
87,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 122,99 zł brutto/1szt.-28%
THE DOORS Soft Parade (50th Anniversary Edition) LP
THE DOORS Soft Parade (50th Anniversary Edition) LP
94,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 146,99 zł brutto/1szt.-35%
THE DOORS Weird Scenes Inside The Gold Mine 2LP
THE DOORS Weird Scenes Inside The Gold Mine 2LP
122,97 zł brutto/1szt.Cena regularna: 175,99 zł brutto/1szt.-30%
THE DOORS Greatest Hits LP
THE DOORS Greatest Hits LP
189,99 zł brutto/1szt.
Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29833 opinii
pixelpixelpixelpixelpixel