Ozzy Osbourne: muzyczna odyseja mojego życia

Ozzy Osbourne: muzyczna odyseja mojego życia

Nie będzie to typowa ocena dyskografii, czy jakaś chronologiczna wycieczka po jego katalogu. To bardziej temat na książkę, a nie luźny wpis. Z Ozzym, z Black Sabbath łączy mnie bardzo emocjonalna więź. Czy moje życie wyglądałoby tak samo, gdybym około 30 lat temu zamiast kasety Black Sabbath nastawił np. Phila Collinsa? Wątpię. Gdyby nie głos Ozza, gdyby nie "Master Of Reality" Black Sabbath, moje życie wyglądałoby, a raczej brzmiałoby, zupełnie inaczej.

Zafascynowałem się jego głosem, jego osobą, nie wiedząc nawet, jak wygląda. Ten magiczny wieczór, kiedy to wspomniana kaseta wylądowała w moim walkmanie, był absolutnym wejściem do świata nowej muzy, nowych emocji i piekielnego ognia. Od tego momentu wszystko kręciło się dookoła właśnie tej kasety Black Sabbath, a Jackson czy Elton John już nie cieszyli mnie jak wcześniej. Liczyło się tylko czterech gości – Ozzy, Ward, Iommi i Butler. Starałem się ich wyobrazić, narysować, cokolwiek. Ozza widziałem jako demona, jako wiedźmę, która wije się przy mikrofonie z czarnymi pazurami i obłędem w oczach. Tak naprawdę, czy się bardzo pomyliłem? Chyba niekoniecznie.

Zresztą, kiedy docierały do mnie jakieś zdjęcia okładek płyt Sabbath, to myślałem, że to właśnie Osbourne znajduje się na okładce ich debiutu. Dlaczego? Postać ta przypominała mi bardzo moje rysunki, więc uznałem, że to na bank ten gość! Dopiero z czasem odkryłem kioski z przecenionymi gazetkami na rynku i był to moment, w którym to zacząłem dobywać wiedzy na temat tego zespołu oraz plakaty Sabbath. Z czasem dokopywałem się również do innych płyt tej genialnej kapeli.

Był to czas, kiedy to uważałem, że BS ma rację bytu tylko z Ozzym, więc też okres z Dio czy Martinem pomijałem, no bo jak to tak bez Ozza?! Dziś oczywiście traktuję BS jako jedną całość, jako absolutny pomnik heavy metalu. Jednak w tym czasie liczył się tylko jeden okres tego bandu i orałem do bólu jakieś pirackie, przegrywane wersje "Paranoid", "Vol 4" czy "Sabotage". Muzyka ta wydawała mi się kwintesencją gitarowego ciężaru i nie do pomyślenia było to, że ktoś może grać lepiej i bardziej metalowo na gitarze niż Iommi.

Oczywiście z czasem poznałem Slayera, Metę, czy zgłębiłem się w death metal, ale to w gruncie rzeczy nadal Tony wprowadzał mnie w ten świat. Kiedy Panowie zeszli się kolejny raz po latach i wydali studyjny album "13", byłem najszczęśliwszym gościem na świecie. Do dziś uważam, że album ten jest prawie idealnym (brak Warda to skandal!) zakończeniem ich studyjnego katalogu.

Co do solowej kariery Ozzy'ego, też na początku zbytnio nie przykładałem do niej uwagi. Znaczy "nie przykładałem". Nie miałem jak sprawdzić jego solowych płyt. Chodziłem do sklepików płytowych ze świnką-skarbonką w garści, pytałem np. o "Ozzmosis" czy "Bark At The Moon" na kasecie, ale zawsze słyszałem odpowiedź "nie ma". Dziś wydaje się to śmieszne, bo wystarczy kilka kliknięć i mamy biografie i całe dyskografie do odsłuchu na Spoti, ale pod koniec lat 90. wyglądało to trochę inaczej.

Sprawa zmieniła się za sprawą dwóch płyt, które pożyczył mój ojciec od jakiegoś znajomego. Pierwszym z nich było „Nö Sleep at All” od Motörhead – moje pierwsze spotkanie z tą ekipą i temat na inną opowieść – a drugi to „Tribute” Ozza, będący hołdem dla tragicznie zmarłego Randy’ego. W tym momencie chyba najpełniej wniknąłem w klasyczny, solowy okres jego twórczości. Odpalenie tego CD było w pewnym sensie mistycznym przeżyciem. Pierwszy raz słuchałem Ozza bez Sabbath. Czy mi się to podobało? Na samym początku czułem pewną konsternację, ale chwila moment i wsiąkłem. Było to inne granie – bardziej melodyjne, bardziej żywe. Skakałem po pokoju jak małpa, machając głową do bangerów w stylu „I Don’t Know” czy „Crazy Train”. Sabbathowe numery jednak bardziej siedziały mi w tych oryginalnych wersjach. Nie ma co gadać – Ozzy był moim absolutnym idolem. Oczywiście smutek był niesamowity, kiedy „Tribute” musiał opuścić mój dom. Jednak nie ma tego złego... Na otarcie łez w tym samym czasie otrzymałem swoją pierwszą płytę Ozzy'ego. „No More Tears”, bo właśnie o tym tytule mowa, absolutnie skopała mi moją dziecięcą dupę. Tego krążka, akurat nie musiałem oddawać, więc mogłem katować wszystkich dzień w dzień tym zacnym albumem. „Mr. Tinkertrain” czy „Desire” na pełen regulator, niewidzialna gitara i poszłoooo.

Jakby tego było mało, sam Książę Ciemności powoli wychodził ze swojego grobowca i planował powrót do świata muzyki. Tak przynajmniej czytałem w magazynach muzycznych. No, taki to sposobem „Down To Earth” ujrzało światło dzienne. Dostałem ten tytuł na kasecie na jakieś święta i szał był taki sam jak w przypadku poprzednich albumów Ozza czy Sabbath, które już miałem w małym paluszku.

Jeśli mam być szczery, to tak naprawdę każdy album Ozzy’ego nagrany do wspomnianego „Down” to dla mnie kwintesencja heavy metalu i esencja solowej twórczości Osbourne’a. Zgadzam się w 100% z Jackiem Blackiem, który uważa, iż okładka „Blizzard of Ozz” to po prostu heavy metal w pigułce, a jego zawartość muzyczna to coś niesamowitego. Kiedy pierwszy raz dorwałem ten album w sklepie, a następnie wrzuciłem go do odtwarzacza, nie mogłem dojść do siebie. Ozzy brzmiał tam fenomenalnie, a gitary nieodżałowanego Randy’ego Rhoadsa to esencja tego grania. Uwielbiam ten album i mam go chyba w 3 czy 4 wersjach.

Swoją drogą, Osbourne miał niesamowite szczęście, kiedy opuszczając Sabbath, trafił na tak genialnego gitarzystę jak Randy. Gość z automatu stanął w jednym szeregu z Blackmore’em, Van Halenem czy właśnie Iommim. Pomimo iż odszedł z tego świata zbyt wcześnie, to albumy, które razem stworzyli, to jedne z najlepszych krążków metalowych w całym gatunku. Zarówno „Blizzard”, jak i „Diary of a Madman” to prawdziwa heavy/hard rockowa biblia i nic tego nie zmieni.

Jednak, jeśli mam być z Wami szczery, to chyba największy sentyment mam do płyt Ozza nagranych z Jackiem E. Lee. "Bark at the Moon" oraz "The Ultimate Sin" to albumy, do których wracam najczęściej, pomimo iż za najlepszy album w jego dysko uważam "Madmana". Albumy z Lee mają zajebisty luz, są mega przebojowe i jednocześnie w pewnym sensie są esencją rock'n'rolla tego okresu. Moment, kiedy zobaczyłem jakiś koncert na VHS-ie z tego okresu, był dla mnie tak samo przełomowy jak pierwszy odsłuch "Masters Of Reality".

Z albumami nagranymi już z Zakkiem mam różnie. Kocham "No More Tears", mam niesamowity sentyment do "Down To Earth" czy "No Rest for the Wicked", ale jego gra zawsze wydawała mi się przeładowana. Zakk wrzuca tyle tych flażoletów, tyle patentów, że na dłuższą metę mnie to męczy. Lee czy Randy mieli w sobie luz i feeling bez zbędnego gitarowego onanizmu. Chociaż z drugiej strony, kiedy Wylde opuścił band Ozza, to tęskniłem za nim każdego dnia i numery nagrane z nim na ostatnim albumie Mistrza, czyli "Patient Number 9", to moje ulubione fragmenty tego krążka.

No właśnie, ostatnie albumy... Tutaj muszę się przyznać, że kupuję je tylko i wyłącznie do kolekcji. Nie są to tytuły, do których wracam, czy słucham ich z kroplami potu na czole. Są tam fajne numery, jak chociażby "Eat Me" czy "Scary Little Monster" na "Ordinary Man", czy kilka tracków na wspomnianym "Pacjencie", ale ogólnie albumy te nie zapadają mi w pamięć.

Nie jestem jednak zdania, że Ozzy powinien przestać nagrywać – nic z tych rzeczy! Ozzy powinien żyć 200 albo i 300 lat i nagrywać do końca. Za każdym razem, gdy słyszę jego nowy numer, zamieniam się w tego małego dzieciaka, który z oczami jak 5 zł słuchał wiadomego albumu.

Oczywiście melduję się na pożegnalnym koncercie Ozza, nawet jeśli występ ten będzie jedynie odegraniem jednego numeru, to mam poczucie, że jestem mu i Sabbathom to winien. Muszę pożegnać się z zespołem, który zmienił moje życie i postrzeganie muzy tak, jak należy. Podejrzewam, że jeśli jakiś koncert ma spowodować, że będę miał łzy w oczach, to właśnie ten. No cóż, to ja idę się pakować i "All aboard ha ha...ay ay ay".

Szymon.

Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29026 opinii
pixelpixelpixelpixelpixel