Nie jestem swiftie, ale…

Nie jestem swiftie, ale…

Taylor Swift... zawsze, ale to zawsze, kiedy pada jej imię i nazwisko, widzimy wysyp komentarzy w stylu: „nie rozumiem fenomenu”, „beztalencie”, a im większy piwniczniak, tym szybciej pojawiają się tematy illuminati i tego, komu i co dała za ten sukces. No cóż… O ile pewne komentarze mnie śmieszą i sprawiają, że tracę wiarę w ludzki gatunek, to faktycznie niektóre są w punkt.

Czym chociażby różnią się numery Taylor od innych popowych wokalistek, które nie wyprzedają stadionów w mgnieniu oka? Niczym. Z całym szacunkiem – bo serio lubię jej pewne płyty czy numery – ale nie słyszę w tym nic, co jakkolwiek wyróżniałoby ją z tłumu innych wokalistek.

Kolejna sprawa. Czy Taylor jest faktycznie genialną kompozytorką, jak to media o niej piszą? Hmmm… No i tutaj pojawiają się sprawy, których nie rozumiem. Zdarzało mi się oglądać jakieś filmy z jej pracy w studiu, do którego faktycznie przynosi swoje numery, swoje teksty. Ludzie pracujący razem z nią jednak z automatu poprawiają w nich pewne rzeczy – czy to w tekście, czy w muzyce. A może zagraj to tak, a może zmień to słowo na inne. Spoko, nic w tym dziwnego – tylko że na końcu we wkładce do płyty widzimy, że to wyłącznie „jej” numer. Trochę to dziwne, ale może też czepiam się szczegółów.

No i sprawa ostatnia – koncerty. Koncerty, które podobno stawiają Taylor na równi z Beyoncé, Madonną czy Janet Jackson. Co prawda nie byłem na jej występie, ale obejrzałem kilka koncertów – czy to na DVD, czy ten na Disney+. Tak, wiem, że uczestnictwo a oglądanie w domu to coś innego, ale… Wszystko się tam zgadza, siedzi jak należy, tancerze pracują na pełnych obrotach, czuć w tym potężny hajs – ale Taylor, moim zdaniem, nie świeci na scenie takim samym blaskiem jak wspomniane wokalistki. Nie ma w niej takiego pierwiastka, który powoduje, że nie mogę oderwać od niej wzroku. Nazwijmy to wprost – nie jest na tyle charyzmatyczna.

Oczywiście – to moje zdanie, które w żaden sposób popularności Taylor nie zaburzy. Wokalnie jest OK, ale wydaje mi się, że gdybyśmy obejrzeli na YouTube covery Swift, to znaleźlibyśmy ze sto lasek, które mają dużo lepsze wokale. Jednak nie chcę wyjść na totalnego hejtera Taylor Swift, bo tak nie jest.

W świat jej muzyki wszedłem przypadkiem, zanim Taylor stała się dla wielu muzycznym Bogiem. Był to okres albumu Speak Now. Dużo koleżanek już wtedy z obłędem w oczach mówiło mi, że to zajebisty album, że koniecznie muszę posłuchać. No i powiem Wam, że słuchając tego albumu, czułem się, jakbym jechał pick-upem przez drogi USA albo grał w serialu Jezioro marzeń. Było w tej muzyce coś uroczego, coś bardzo naiwnego, ale jednocześnie przyjemnego.

Czy jednak był to album, przy którym zrobiłem fikołka ze względu na zawartość? Nie. Miałem wrażenie, że Taylor lubi takie panie jak Shania Twain i gra sobie ich muzykę w wersji bardziej cukierkowej. Nie wiem tak naprawdę, czy cały szum dookoła Taylor nie był spowodowany incydentem z MTV Music Awards, kiedy to Kanye przerwał jej przemówienie. Taylor była znana, ale po tej sytuacji jej kariera poszybowała absolutnie w górę. Spokojna dziewczyna z sąsiedztwa została obrażona przez gościa z wybujałym ego! Tak nie może być!

Dzięki temu każdy jej kolejny album, singiel był już na pierwszych stronach wszystkich magazynów muzycznych, a liczba jej fanów – a raczej wyznawców – rosła niesamowicie. Ludzie zawsze współczują ofierze, którą w tym momencie ona była – co też w pewnym sensie przyczyniło się do jej rosnącej popularności.

Jej kolejne albumy, moim zdaniem, były już bardziej dojrzałe. Zarówno Red, jak i 1989 faktycznie przyniosły pewne zmiany. Taylor nie była już uśmiechniętą, głupiutką dziewczynką, która siedzi na stogu siana z akustyczną gitarą, a młodą, pewną siebie kobietą. Nie wiem, czy sytuacja z Kanye dała jej większą pewność siebie i chęć udowodnienia, że jest prawdziwą „wojowniczką”, czy też wytwórnia pomyślała, że czas na zmiany – ale wyszło jej to naprawdę OK.

Serio – byłem zaciekawiony, jak teraz potoczy się jej kariera i w jakim kierunku ruszy. Reputation, moim zdaniem, nie było żadną odpowiedzią na to pytanie. To był poprawny popowy album, który w żaden sposób nie mówił mi, jaką artystką jest Taylor. Już większą osobowość muzyczną prezentowały jej pierwsze krążki.

Nie oznacza to, że Reputation czy wydany później Lover to słabe albumy. Problem w tym, że gdyby wydała je artystka zaczynająca karierę, to zniknęłyby one w morzu podobnych produkcji. Szczególnie chodzi mi o Reputation, bo Lover ma naprawdę fajne synthowe brzmienia i sporo chwytliwych momentów.

Teraz, pisząc te słowa, zastanawiam się nad numerami z Reputation, które jakkolwiek zostały mi w pamięci. Może Don’t Blame Me, który zawiera jedne z ciekawszych wokali w całym katalogu Taylor. Może King of My Heart i fragmenty Dress oraz Dancing with My Hands Tied? No sami widzicie – album ten specjalnie nie trafił w moje gusta.

No i kiedy już myślałem, że Taylor to ultra przeciętna wokalistka – otrzymałem Folklore oraz Evermore i zgłupiałem. Albumy te to rasowe 5/5. Nie wiem, czy to zasługa panów z The National i Bon Iver, ale zostałem zauroczony potężnie. Uważam, że to jej najlepszy moment w dyskografii.

Później zostaliśmy zasypani nagranymi od nowa starszymi albumami Taylor. I znów przepadłem. Każda z tych „reedycji” była dużo lepsza od oryginału. Brzmiało to dojrzalej, poważniej. Głos Taylor się zmienił – przybyło jej lat, zmieniło się podejście do śpiewania – i wszystko to zadziałało na korzyść tego materiału. Speak Now, od którego zaczynałem przygodę z jej muzyką, jest tego najlepszym przykładem.

No dobra, może nowa wersja 1989 nie ma dla mnie podejścia do oryginału, ale w ogólnym rozrachunku jest bardzo dobrze. Tak czy inaczej – nagrane od nowa stare numery siadły mi znacznie bardziej niż jej ostatnie, w pełni premierowe nagrywki.

Midnights brzmiało trochę jak mniej przebojowa „siostra” płyt z okresu 2014–2019. Czy to wada? Nie wiem sam. Brakuje w tym wszystkim pewnego smaczku, momentu, który sprawi, że powiem: „Wow, brawo Taylor!”. Znajduję tam jednak momenty, do których wracam do dziś – z nieukrywaną przyjemnością. Są tam faktycznie ciekawe, klimatyczne rozwiązania i nawet podobała mi się przestrzeń oraz lekko romantyczny klimat tych numerów.

Może po doskonałych „folkowych” płytach i tych reedycjach spodziewałem się czegoś więcej i po prostu marudzę? Może i tak. Jednak w przypadku The Tortured Poets Department – nie ruszyło mnie tu nic. Próbowałem, walczyłem – i poległem. To moim zdaniem jej absolutnie najgorszy album.

O ile nawet w tym nieszczęsnym Reputation na upartego znajdę coś, co mi „siedzi”, to tutaj niestety... Wyznawcy Taylor oczywiście przyjmują ten i inne jej albumy jako prawdziwe muzyczne święto – i to jest super! Ta muza jest dla nich. To oni wykupują w szalonym tempie bilety na jej koncerty.

No cóż… Nie potępiam jej muzyki, bo – jak wspomniałem – jest tam sporo dobra. Nie rozumiem pewnych spraw, tego całego kultu wokół jej twórczości, ale jeśli komuś ta muza daje szczęście – to bardzo dobrze. Ja jednak zostanę przy Folklore i Evermore w swojej kolekcji, aczkolwiek nie wykluczam, że Taylor jeszcze mnie czymś zaskoczy.

Szymon.

Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29026 opinii
pixelpixelpixelpixelpixel