Mr. Bungle: między jazzem, metalem i szpitalem psychiatrycznym

Czy Mr. Bungle jest jedną z najlepszych kapel w historii muzyki? Jak dla mnie – tak! Kiedy wiele lat temu odkryłem Faith No More, zwariowałem na punkcie Pattona. Takie albumy jak The Real Thing czy Angel Dust w dniu poznania stały się jednymi z najważniejszych krążków w mojej muzycznej edukacji. Mieszanie stylów, wokalne zabawy – to wszystko sprawiło, że FNM całkowicie zdetronizowało to, co dotąd uważałem za swoje muzyczne drogowskazy. Mike stał się moim wokalistą numer jeden. To właśnie on wciągnął mnie w świat szeroko rozumianej muzyki alternatywnej i awangardowej.
To dzięki niemu odkryłem chociażby płyty Johna Zorna, dokładniej przysiadłem do Melvins (bo Buzz był jednym z filarów Fantômas), czy usłyszałem mój ukochany Dillinger Escape Plan. Patton był dla mnie wyznacznikiem muzycznego nonkonformizmu, a ja z wypiekami na twarzy czekałem na kolejne odsłony jego talentu. Był i jest artystą wyjątkowo „płodnym”, więc wydawało mi się, że co chwila mam okazję usłyszeć coś nowego. Pokochałem Fantômas, szalałem przy Tomahawk, odkładałem pieniądze na nowości Peeping Tom, a przy Crudo zacierałem ręce (do dziś żałuję, że album ten nie został wydany!).
W pewnym momencie moja prywatna kolekcja CD składała się w większości z płyt nagranych przez Pattona. Mimo wszystko Faith No More pozostawało tą „planetą matką”, z której wyruszyłem w kosmiczne podróże pełne muzycznego ADHD. Wszystko jednak zmieniło się, gdy postanowiłem zanurzyć się w świecie Mr. Bungle. Odpaliłem ich demo OU818 i w tym momencie Patton znów przewrócił mój muzyczny świat. Przy tym FNM zabrzmiało jak zwykły rockowy band.
Co tam się działo! Był funk, metal, psychodela, jazzowe fragmenty… Panowie absolutnie nie trzymali się żadnych reguł. Wydaje mi się, że na pytanie „Jaki gatunek muzyczny wykonujecie?” spokojnie mogliby odpowiedzieć: „Tak”. Uwielbiam takie muzyczne spotkania, które wymykają się ze wszelkich ram, a na końcu zostawiają mnie z pytaniem: „Co to ku… było?!”.
Wtedy rzuciłem się na ich debiut i resztę demówek. Na Mr. Bungle znalazłem numery z OU818, ale w bardziej dopracowanej formie, co jeszcze bardziej uwypukliło „piękne umysły” muzyków Bungla. Album był absolutnie doskonały – cyrkowa okładka idealnie oddawała klimat tej muzyki. Choć osobiście czułem się bardziej jak w gabinecie freaków niż na pokazie klaunów.

Kiedy czytałem artykuły i widziałem porównania do RHCP, przecierałem oczy ze zdumienia. Uwielbiam stare płyty RHCP, ale gdzie Rzym, a gdzie Krym. To, że Trevor Dunn grał bardziej funkowo, nie znaczy, że mamy do czynienia z kopią Peppersów. Może to kwestia kalifornijskiego pochodzenia i konfliktu Pattona z Kiedisem – nieważne.
Na Disco Volante zamarłem. To był już inny zespół, inny poziom muzycznego rozpierdolu. Sorry, ale naprawdę nie ma innych słów, by to opisać. Album ten był i jest jedną z najbardziej pokręconych i cudownych rzeczy, jakie odkryłem w muzyce. Wyobraźcie sobie opuszczony szpital psychiatryczny rodem z horrorów lat 80., w którym nad muzyką pracują Frank Zappa, David Lynch i John Zorn – mając dostęp do wszystkich leków pozostawionych przez personel.
Muzycznie mamy tu crossovery balansujące między geniuszem a początkiem schizofrenii. Ambient przenika się z kabaretem, jazz ma dziecko z death i thrash metalem. Moje ukochane fragmenty to „Carry Stress In The Jaw” i zappowaty, a jednocześnie przyziemny „After School Special”. Całość jest dla mnie jednym muzycznym performancem – środkowym palcem wymierzonym we wszystkie trendy lat 90.
Na kolejnym albumie, California, Panowie wrócili do bardziej „piosenkowej” formuły. Kocham ten album równie mocno. Od początku wydawał mi się bardziej gangsterski, jakby zakorzeniony w filmach typu Ojciec chrzestny czy Chłopcy z ferajny. Słuchając „Sweet Charity”, „Retrovertigo” czy „Vanity Fair”, widziałem Liottę i De Niro popijających drinki w włoskiej knajpie.

Prawdziwą wizytówką płyty jest jednak „None of Them Knew They Were Robots”. Jak zabrzmiałby Slayer grający swing? Właśnie tak! Album zebrał zasłużone uznanie krytyków i fanów, ale niestety zamknął historię Mr. Bungle na wiele lat.
W 2000 roku ogłosili koniec działalności. Choć odkryłem ich już po tym, cały czas marzyłem o zobaczeniu „cyrku” na żywo. Gdy Faith No More wróciło, spełniło się jedno z moich muzycznych marzeń – ich koncert w Poznaniu to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. Sol Invictus pokochałem, choć nie od pierwszego przesłuchania.
A potem – 2019 rok i wielki powrót. Mr. Bungle w nowej formule, z Lombardo i Ianem w składzie, i ponownym nagraniem The Raging Wrath of the Easter Bunny. Cieszyłem się jak dziecko, choć brakowało mi w tym szaleństwa, za które pokochałem ten zespół. Zabrzmiało to jak album Dead Cross – solidny, ale przewidywalny. Znacznie bardziej cenię koncertówkę The Night They Came Home, gdzie słychać to ich szalone DNA.
Ich wersje „Hell Awaits/Summer Breeze” czy „Hypocrites/Habla español o muere” to właśnie to, za co ich uwielbiam. Mimo wszystko – cieszę się, że Panowie znów grają. Nadal czekam na koncert w Polsce, który byłby ukoronowaniem mojej przygody z ich muzyką. Mam też nadzieję, że jeszcze kiedyś sięgną po numery z pierwszych trzech płyt, bo nadal uważam je za jedne z najlepszych i najbardziej przełomowych albumów, jakie w życiu słyszałem.