Między kreskówką a rzeczywistością: magia Gorillaz

Ten zespół, ten projekt był kiedyś absolutnie magicznym zjawiskiem. Kiedy na ekranie Vivy zobaczyłem klip do „Clinta Eastwooda”, zwariowałem. Już po pierwszym spotkaniu stałem się fanem tej muzy, która była niesamowicie świeża. W sumie nie chodzi nawet o sam numer, który, jak wspominam, był zajebisty, a o cały pomysł na ten band.
Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale np. Murdoc stał się jednym z moich ulubionych basistów, a 2-D dołączył do grona wokalistów. Nie byłem jeszcze tak oblatany w muzie Damona czy Blur i nie skojarzyłem, że to po prostu jego side project. W tym momencie rozpoczęły się polowania na kolejne obejrzenie tego dzieła i jednoczesne wertowanie magazynów muzycznych w celu poznania historii tego „zespołu”.
Genezę tego projektu poznałem dzięki Teraz Rockowi, który w tym czasie pisał jeszcze o muzie, a nie o kilku zespołach i nie zastanawiał się nad tym, co Lars Ulrich zjadł na śniadanie. Już wiedziałem, że za wszystkim stoi gość, który kilka lat wcześniej zauroczył mnie numerem „Coffee & TV” oraz twórca komiksów Jamie Hewlett. Z tą nabytą wiedzą zacząłem powoli robić oczy Kota ze Shreka i prosić o kupno kasety z debiutanckim albumem Gorillaz.
Pewnego dnia na weekendowych zakupach w Auchan na ich stoisku muzycznym znalazłem ten tytuł i dzięki uprzejmości swojej babci stałem się szczęśliwym posiadaczem tej muzy. Album ten pochłonął mnie od początku do końca i serio było to doskonałe granie. Świat alternatywy miesza się z hip-hopem, muzyką popową, elektroniką i wszystkim tym, na co Damon miał ochotę. Takie numery jak „Tomorrow Comes Today” czy „Sound Check (Gravity)” zawładnęły moją wyobraźnią do szaleństwa.

Słuchając tej kasety, cały czas miałem nadzieję, że redaktorzy Teraz Rocka się mylą i Gorillaz nie pozostanie jednorazowym wybrykiem lidera Blur. Na całe szczęście w 2005, czyli 4 lata po premierze debiutu, otrzymaliśmy „Demon Days”, czyli dla wielu absolutny kult Goryli. Czy był i jest to album lepszy od debiutu? Pod kilkoma względami tak, ale to jednak jedynka pozostaje moim ukochanym albumem po dziś dzień. Wspomnienia robią swoje... Tak czy inaczej, dwójka Gorillaz to prawdziwa muzyczna uczta. Nie ma tu słabych punktów i pomimo upływu 20 lat (szok!) nadal słucham tego z nieukrywaną przyjemnością.
O ile dobrze pamiętam, w tym czasie Gorillaz również powoli zaczęło tracić tę nutkę tajemniczości. Damon zebrał „orkiestrę” złożoną z naprawdę doskonałych muzyków jak chociażby Paul Simonon z The Clash i grał koncerty. Nie były to wielkie trasy, ale jednak... Czy to źle, czy to dobrze? Od strony muzycznej jak najbardziej, bo brzmiały one doskonale, ale czy w pewnym sensie naruszyły one aurę zespołu? Jak dla mnie – tak. W tym czasie Damon, można powiedzieć, że muzycznie przeżywał drugą młodość. Naprawdę trzaskał mega albumy bez mrugnięcia okiem.
W 2007 wyszedł debiut The Good, The Bad & The Queen, który bardzo lubię, w 2009 reaktywował Blur z Coxonem, a w 2010 kolejna odsłona Gorillaz, czyli „Plastic Beach”. Najbardziej nośna była oczywiście reaktywacja, gdyż fani serio czekali na ten moment przez kilka dobrych lat. Powrót kultowego gitarzysty do składu Blur również pobudzał oczekiwania co do kolejnego albumu. Sam przebierałem nogami z podniecenia, które zostało skutecznie ostudzone nowymi nagraniami Blur. Ale no, nieważne, bo dziś o Gorylach...
Po równie doskonałej „Plastikowej Plaży” Damon skupił się na reaktywowanym Blur i dał na luz z kolejnymi „przygodami” animowanych małpek. W tym momencie wydawało mi się to w pełni zrozumiałe. Jednak kiedy dziś patrzę na dyskografię Gorillaz, uważam, że był to błąd. Dlaczego? Muzyka popowa i alternatywna ruszyła mocno do przodu, a Damon niestety stanął w miejscu. To, co kiedyś było powiewem świeżości, w tym momencie stało się normą.

Kiedy po 7 latach zaczął zapowiadać album „Humanz”, moje serce zabiło szybciej. Nie mogłem się doczekać kolejnych klipów itp. Jednak kiedy zobaczyłem okładkę tego dzieła, wiedziałem, że to nie będzie już to. Wizualne „unowocześnienie” Goryli było, moim zdaniem, strzałem w kolano. Wcześniej postacie stworzone przez Jamiego Hewletta miały w sobie punkowo-retro sznyt. Budziły we mnie wspomnienia, kiedy to godzinami za dzieciaka oglądałem Cartoon Network i kreskówki pokroju Johnny Bravo czy Cow & Chicken. W przypadku „Humanz” były to komputerowo wygenerowane postacie, bez duszy i tyle.
Patrząc na okładkę „Humanz”, przypomniały mi się również czasy, kiedy trzymałem w dłoni „Dance Of Death” Maidenów i zastanawiałem się, gdzie podział się Eddie z „The Number” czy „Seventh Son”. Jednak w przypadku Maiden muzycznie nie było to takie złe, czy w przypadku Gorillaz również? Nic z tych rzeczy. Był to podwójny kloc, wypełniony po brzegi numerami bez pomysłów. Umęczyłem się strasznie słuchając tych pseudo-nowatorskich i superowych piosenek. Tak, wiem, że niektórzy fani mówili, że jest to naprawdę udany powrót, ale nie dla mnie. Albarn jakby na siłę chciał zmusić mnie do szaleńczej zabawy. Wydaje mi się, że dyskoteki dla emerytów w Ciechocinku szybciej zmusiłyby mnie do tańca niż to.
Rok po tym „potworku” ukazał się „The Now Now”, który był równie fajny co jego poprzedniczka. No dobra, bo już się zgrzałem... Faktycznie były tam ciut lepsze numery. „Chalk Tablet Towers” ze St. Vincent czy „The Valley Of The Pagans” z Beckiem były nawet ok. Jednak nadal było to coś, co nie miało absolutnego podjazdu do „trylogii” Albarna z początkowego okresu tego projektu. Gorillaz z naprawdę pomysłowego projektu stało się kolejnym headlinerem wielkich festiwali, który przed sceną ma niekoniecznie swoich fanów czekających jedynie na odegranie „Clinta Eastwooda” w celu nagrania TikToka. Szkoda...

Kiedy zakupione kopie wspomnianych albumów oddałem czy też sprzedałem znajomym i postawiłem absolutny krzyżyk na tym zespole, pojawiło się „Song Machine, Season One”. Nie napiszę, że album ten był absolutnym objawieniem, ale słuchało mi się go z nieukrywaną przyjemnością. Damon wreszcie nagrał album, który jakkolwiek przypominał to, co było kiedyś, ale też dodawał do tego nową jakość i nowe pomysły. W tym momencie w mojej głowie znów rozbłysła myśl, że może Gorillaz jeszcze zaskoczą, może Damon tylko się tak ze mną droczył, a dwa poprzednie krążki to tylko wypadek przy pracy.
Kiedy w 2023 zaserwował mi „Cracker Island”, zrozumiałem, że owym wypadkiem było bardziej „Song Machine”. Na wyspie wróciło Gorillaz, którego nie lubię i nie rozumiem sensu powstawania takich płyt. Muzyka dla każdego, ale dzięki temu dla nikogo. W tym momencie po internecie krążą plotki, że nowy album Goryli ma ujrzeć światło dzienne w tym roku. Chyba nie interesuje mnie ten temat, ale kto co lubi... Uważam, że Damon się wypalił ze swoimi projektami i nie chodzi tu tylko o Gorillaz. Ostatnie krążki Blur są nudne i przewidywalne, solowy album podobnie, więc no cóż... Zostają mi trzy pierwsze albumy, kilka starszych nagrań Blur, ale to nic. Damon nawet jeśli w tym momencie nie trafia w moje gusta, to i tak zrobił swoje i tego odebrać mu nie można.
Szymon.