Long Live the Boss!

Springsteen to jest kurde mistrz. Uwielbiam jego albumy i uważam, że ciągle jest go za mało w naszych muzycznych czy około-muzycznych mediach. Non stop widzimy jakieś artykuły na łamach mainstreamowego monopolisty rockowego na naszym rynku w postaci Teraz Rocka dotyczące Metalliki, Slasha, Watersa czy Stinga i tak naprawdę nic więcej. Nawet kiedy pokuszą się o coś innego, to zazwyczaj te artykuły mają charakter wycinka, który nie wnosi nic. No, ewentualnie jakieś foty na plaży, gdzie Bruce kroczy w majteczkach, a dziennikarz podnieca się formą Springsteena. Wszystko okej. Tylko gdzie w tym wszystkim opis jego spuścizny, która jest potężna!
Prawda jest taka, że oprócz tego, iż Boss dobrze prezentuje się w kąpielówkach, to od wspomnianych 50 lat ten gość nie popełnił słabego albumu. W naszych rozgłośniach radiowych funkcjonuje oczywiście za sprawą jednego numeru: Born in the U.S.A., no i może trochę dzięki Streets of Philadelphia. To i tak lepiej niż Bowie, który według rozgłośni nagrał chyba tylko numer z Queen.
Moje pierwsze spotkanie z Bossem to album Darkness on the Edge of Town. W tej muzyce była rockowo-uliczna iskra, ale też czuć było w tym potężny romantyzm. Boss jawił mi się jako facet ze szlugiem w pysku niczym James Dean. Z jednej strony mroczny, tajemniczy, a z drugiej potwornie wrażliwy. Może to śmieszne, ale jako gówniarz tak właśnie wyobrażałem sobie Springsteena. Katowałem ten album i sam miałem ochotę w jeansowej katanie z postawionym kołnierzykiem szukać zaczepki na osiedlu. Do dziś uwielbiam ten tytuł i nadal jestem pod wrażeniem tego, co tam usłyszałem. Takie numery jak Adam Raised a Cain, Badlands czy Something in the Night pozamiatały mną totalnie – tak jak cały album zresztą.
Później poleciały kolejne płyty. Nebraska zrobiła na mnie kolosalne wrażenie i serio nie mogę doczekać się filmu, który ma opowiadać o tamtym okresie. Ale to, co zrobiło ze mną The River, to był kosmos. Nawet nie wiem dlaczego, ale numer tytułowy towarzyszył mi długimi miesiącami. Do dziś uważam, że to jeden z najlepszych kawałków do samotnych wędrówek. Prawda i nostalgia zamknięte w tym numerze są niesamowite.

Po cudownych latach 70. przyszedł album Born in the U.S.A.. I tutaj nadal mam mieszane uczucia, mimo upływu lat. Numer tytułowy został mi tak obrzydzony przez rozgłośnie radiowe, że ciężko go docenić. To nie jest zły album, nie zrozumcie mnie źle. Są tam świetne kawałki, jak chociażby My Hometown, ale jako całość nie wywołuje we mnie takich emocji jak Born to Run czy wcześniej wspomniane płyty. Znacznie bardziej siedzi mi Tunnel of Love. Było tu więcej „starego” Bossa, a numer tytułowy to taka kosa, że nie mam pytań. Te syntezatory i wejście Springsteena to esencja stadionowego grania lat 80., a refren wydaje się stworzony po to, by śpiewały go tłumy.
Po tym krążku nastąpiła kilkuletnia przerwa, którą Bruce wynagrodził fanom, wydając w 1992 roku dwa albumy: Human Touch oraz Lucky Town. Krążki te uchodzą za jedne ze słabszych w jego dyskografii. Czy się z tym zgadzam? I tak, i nie. Faktycznie Boss się tu trochę rozdrobnił – zamiast stworzyć jeden mocarny album, wydał dwa przeciętne. Ale nie były pozbawione zajebistych momentów. Wydaje mi się, że nie są one tak bezbarwne, jak twierdzili niektórzy fani, choć na pewno nie tak dobre, jak myślał sam twórca. Mimo wszystko uważam, że był to fajny prezent – a prezentów się nie zwraca.
Gdybym miał wskazać najsłabszy album Bossa, to z wielkim trudem, ale jednak postawiłbym na Working on a Dream z 2009 roku. Sorry za taki przeskok, ale opisanie całej dyskografii w krótkim tekście jest raczej niemożliwe. Dlaczego właśnie ten album? Bo odstaje od reszty – przynajmniej w moim rankingu. Niby ma wszystko, co charakterystyczne dla Springsteena, ale jakoś się to nie klei. Trochę jak generator, a trochę jakby nikomu nie chciało się dopracować szczegółów. Nawet okładka… no nie wiem. Koszulki bym z tym nie założył. Niby popart, ale bardziej vibe grafiki z Painta.
Podobne mieszane odczucia mam do High Hopes z 2014 roku. Natomiast gdybym miał wskazać najlepszy album Bruce’a z lat 2000, bez chwili zastanowienia postawiłbym na We Shall Overcome: The Seeger Sessions. Pomimo że to płyta wypełniona coverami Pete’a Seegera, wyszło to Springsteenowi zajebiście. Barowy, knajpiany klimat w jego wykonaniu sprawdził się idealnie. Nie jest to jednak sielanka do piwka, tylko brudny, zadymiarski sznyt. Takie numery jak Mrs. McGrath czy Jacob’s Ladder są najlepszą rekomendacją tego tytułu. Choć nie przepadam za truckersko-kowbojskimi klimatami, ten album siadł mi potężnie.

Pisząc o albumach Bruce’a, nie można też zapominać o koncertówkach. Live/1975–85 czy archiwalny Hammersmith Odeon, London '75 to już inny level zajebistości. Bruce ze swoim zespołem potrafi w koncerty jak mało kto, a na albumach koncertowych zamyka tę energię i emocje. Niestety nigdy nie widziałem go na żywo, ale te płyty dają mi namiastkę tego, co tam się dzieje.
Nie ma co przedłużać! Boss jest absolutnym mistrzem – zresztą nie bez powodu otrzymał taki pseudonim. Każdy jego album to wielkie wydarzenie, które kiedyś zmieniało historię muzyki rockowej. Dziś nagrywa bardzo dobre płyty, może bez efektu „wow” jak w latach 70. czy 80., ale mało komu udaje się tyle lat być na topie. Bruce udowadnia, że można. Nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu i nie popełnił artystycznej gafy.
Mam nadzieję, że Springsteen ma jeszcze w rękawie jeden czy dwa albumy, które umilą mi spacery, wieczorne przemyślenia i dostarczą kolejną porcję doskonałej muzyki. Long live the Boss, bo drugiego takiego gościa nie będzie!
