Led Zeppelin – ikony, których nigdy nie miałem na plakacie

Dla jednych bogowie, dla drugich również... Led Zeppelin to jeden z najbardziej ikonicznych bandów w historii muzyki. Jednak, tak jak pisałem przy solowym Plancie, nigdy nie byli oni moim oczkiem w głowie. Zawsze ciągnęło mnie w kierunku ciężaru i to Sabbath był moim numerem 1. Co do kolejnego zespołu z wielkiej trójki hard rockowych weteranów, czyli Deep Purple, mam absolutnie mieszane uczucia, ale o tym zapewne jeszcze kiedyś pogadamy...
Dziś skupimy się na Zeppelinach i mojej przygodzie z ich muzą. Pierwszym numerem, jaki usłyszałem od nich, były oczywiście "schody". Moje zapoznanie się z nimi to był absolutny przypadek. Za dzieciaka bawiłem się radiem i trafiłem na audycję, gdzie prowadzący puścił ten właśnie numer. Nie wiem, dlaczego dalej nie kręciłem pokrętłem, może tak musiało być... Przez te 8 minut siedziałem i rozkoszowałem się tymi dźwiękami. Może nie kumałem, o czym Plant tam śpiewa, ale miałem wrażenie, że nie są to jakieś pierdolety, które wcześniej słyszałem w innych audycjach.
Podobało mi się to, w jaki sposób ten numer się napędza, w jaki sposób muzycy tworzą historię przy pomocy dźwięku. Wraz z wejściem perki Bonhama już byłem absolutnie wczuty w ten track, a gitara Page’a to był kosmos. W momencie solówki serio miałem gęsią skórkę, a wejście Planta ze słowami "And as we wind on down the road..." to był cios prosto w mój 9-letni pysk, bo tyle mogłem mieć lat w tym momencie – wydaje mi się, że Zeppów poznałem tak do roku po Sabbathach.

Numer ten chodził mi po głowie kilka dni, a ja szukałem w domu czegoś z Led Zeppelin. Cdków nie było, kaset też nie. Kiedy chciałem już zdemolować mieszkanie, nastąpił cud. Kończąc przerzucanie taktownych kaset zostało mi kilka przegrywanek. Mamy to! Znalazłem jedynkę! Kaseta została wrzucona na ruszt mojego walkmana, a ja z zapewne miną wielkiego myśliciela założyłem słuchawki. Nie znałem tytułów, nie wiedziałem tak naprawdę nic o tym albumie. No, ale trudno – liczy się muzyka! No i ta była po prostu wyśmienita! Pełna luzu, ale też taka zawadiacka. "Good Times Bad Times" to po prostu mega track, który idealnie otwiera ten album.
Jednak to, co usłyszałem później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. "Babe I'm Gonna Leave You" przekatowałem do bólu. Do dziś jest to jeden z moich ukochanych numerów LZ. Podobne odczucia towarzyszyły mi przy "Dazed And Confused". Co to jest za numer! Tak naprawdę na debiucie Led Zeppelin nie ma słabego momentu i nie wiem, czy nie jest to mój ulubiony album tej muzycznej ikony. Zapewne patrzę na to przez pryzmat sentymentu, ale no każdy numer na tym krążku to muzyczne złoto.
Co prawda nie popadłem w szał na punkcie ich muzy tak jak w przypadku ekipy Iommiego, ale jakoś w miarę możliwości starałem się poznać ich płyty wedle swoich możliwości. Kolejną kasetą, jaka wpadła w moje ręce, była "IV". Pożyczyłem ją od starszego brata mojego kolegi z podwórka, który przyniósł mi ją jak jakąś relikwię, ale jednocześnie niedowierzał, że taki gówniarz chce słuchać Zeppelinów. Album ten, podobnie jak jedynka, rozpalił moje dziecięce serce, no i wreszcie przesłuchałem album, z którego pochodził pierwszy numer LZ, jaki usłyszałem. Później była "II" i na samym końcu "III".

O ile drugi album Zeppelinów mi siadł, to trójka niekoniecznie. No i teraz uwaga... tak chyba jest do dziś. Wiem, że mamy tutaj wielkie hiciory i album uchodzi za jedno z największych ich osiągnięć, to no coś mi nie gra. Znacznie bardziej lubię "Houses Of The Holy", który dla niektórych fanów był niczym przepaść między tym, co działo się na pierwszych czterech, najbardziej kultowych krążkach, a tym, co jest teraz. W pewnym sensie mogę się z nimi zgodzić. Wydaje mi się, że po "IV" Zeppelin starał się bardziej eksperymentować i szukać nowego sposobu artystycznego wyrazu.
W sumie przez tego typu głosy starszych znajomych przerwałem swoją drogę z Zeppelinami po przesłuchaniu pierwszych czterech albumów. No skoro nie warto, to ok. Byłem gówniarzem i czasami niestety polegałem na głosach takich domorosłych znawców. Do albumów wydanych po "złotym" okresie zasiadłem kilka lat później, kiedy to już bardziej polegałem na swojej intuicji i swoim guście. No i jak się domyślacie, wkurwiłem się niesamowicie. Uważam, że te "eksperymenty", o których mi mówiono, wychodziły im naprawdę dobrze. Serio, znacznie bardziej moje ucho cieszy "D'yer Mak'er" niż to, jakby mieli na siłę nagrywać "Whole Lotta Love 2.0".
Moje niezadowolenie wynikające ze słuchania znajomych osiągnęło kosmiczny poziom, kiedy pierwszy raz usłyszałem "Physical Graffiti". Co to jest za album, to nie mam pytań. Genialne kompozycje, a kapela gra na takim poziomie, że szok. Obok debiutu i czwórki jest to album, który zamyka moją świętą trójkę Zeppelinów. Takie numery jak "Kashmir", "In My Time Of Dying" czy "Ten Years Gone" to dźwięki, które nigdy mi się nie znudzą. Ich kolejne krążki jak "Presence" czy "In Through the Out Door" po prostu mnie nie wzięły. Były ok, ale faktycznie słychać było, że zespół w pewnym sensie nie wie, jaką drogą ma podążać.
Teraz napiszę coś, co być może znów zaszokuje fanatyków tej kapeli. Gdybym miał wybrać swój ulubiony album wydany po "Graffiti", postawiłbym na znienawidzoną "Codę". Tak jest! Nigdy nie kumałem hejtu na ten tytuł. Podobnie zresztą mam z "Never Say Die" od Sabbath. "Coda" jest naprawdę dobrym albumem. Takie numery jak "I Can't Quit You Baby" czy lekko punkujący "Wearing and Tearing" to mega numery, którym należy się dużo większa uwaga. Niestety został on wydany po śmierci Bonhama, kiedy już Led Zeppelin nie istniało, więc w pewnym sensie jest on traktowany niekoniecznie jako pełnoprawny krążek w ich dyskografii.

Czy tak naprawdę przerwanie kariery Zeppelinów po odejściu Johna było dobrą decyzją? Od strony słuchaczy, fanów, zapewne zdania są podzielone. Jednak patrząc na to z perspektywy Led Zeppelin, jak najbardziej popieram ich decyzję. Rozumiem ich podejście, że ten zespół to cztery "siły" i jeśli jednego z nich zabrakło, to nie ma sensu. Szkoda jednak, że panowie nie kwapią się, aby zagrać trochę koncertów, gdyż czas ucieka, a fani zapewne daliby dużo, aby posłuchać ich numerów stojąc z nimi "twarzą w twarz".
"Celebration Day" upamiętniający ich dwa koncerty z 2007 roku z synem Bonhama za perką to moja ulubiona koncertówka Zeppów. Jest w tym klasa i pasja do muzy, która nie przemija z wiekiem. Wiem, że panowie raczej prywatnie nie są już dobrymi kumplami, ale te występy były magiczne i nie da się tego podważyć. Album ten w pewnym sensie zamyka historię tego zespołu w sposób idealny, ale no pomarzyć można, tego nikt nam nie zabroni.
Zeppelini to absolutna ikona i zespół, który wychował pokolenia. Jest to jeden z tych wykonawców, których płyty trzeba znać i na tym zakończę.
Szymon.