Lana Del Rey: klasyk naszych czasów.

Lana miała być chwilową sensacją. Laską, która smakuje jak Pepsi Cola, która pobudzi zmysły nastolatek z "daddy issues" i szybko zniknie. No i, jak widać, znika już tak od 13 lat i przygotowuje się do wydania 10. albumu. Uważam, że Lana jest już w pewnym sensie współczesnym klasykiem, a jej brzmienie, jej styl, jest słyszalny u wielu nowych artystów. Jej pojawienie się na scenie było absolutnym hitem, żeby nie powiedzieć – objawieniem. Każdy, ale to każdy, mówił o numerze "Born To Die". Cały Facebook był zasypany fotami laski bez koszulki, która przytula się do wydziaranego modela. Artykuły w prasie muzycznej też na każdym kroku poruszały temat tajemniczej Lanki, która zawojuje muzyczny biznes.
Numer ten spodobał mi się bardzo i sam zacząłem należeć do grona ludzi czekających na jej płytowy debiut. Podobała mi się ta gangstersko-romantyczna wersja Nancy Sinatry ubrana w lekko trip-hopowe ciuchy. Nie było to coś absolutnie świeżego i nowatorskiego, ale brzmiało to naprawdę dobrze. Kolejne single, które zna chyba każdy, więc nie będę tutaj wymieniać tytułów, również były bardzo OK, dlatego też moje oczekiwania co do jej debiutu rosły. W sumie – debiutu… nagrała wcześniej jeden album jako Lizzy Grant, ale na tym się skupiać nie będziemy.
"Born To Die" w dniu swojej premiery pokazał, kim tak naprawdę jest Lana i co ma do zaproponowania w całości. Czy był to udany krążek? Tak, a nawet bardzo tak. Nie było tam zbytnio wypełniaczy, album był zwartą całością od początku do końca. Suplement, czy też rozszerzona wersja tego albumu w postaci "Paradise Edition", również była bardzo udana. Dodatkowe numery, takie jak chociażby "Ride", podbiły moje serce i często gościły na moich playlistach.

W tym samym czasie zacząłem zauważać, że Lana w pewnym sensie wprowadziła obyczajową rewolucję. Jej teksty pełne erotycznych podtekstów, pewnego wyzwolenia, spowodowały, że jej nastoletnie fanki zaczęły bardziej swobodnie rozmawiać na temat seksu i intymności. Tak jak kiedyś Madonna za pomocą książki "Sex" i albumu "Erotica" otworzyła ludziom głowy na pewne sprawy, tak też stało się z muzyką Lany.
Wszystko to trochę zaczęło gotować opinię publiczną i bardziej konserwatywne osoby. Co prawda daleko mi do takiego postrzegania świata, bo uważam, że każdy niech robi to, na co ma ochotę, to akurat cały ten ruch faktycznie był trochę śmieszny. Dzieciaki w przedziale 16–18 marzyły o wydziaranych od stóp do głów brodatych facetach po 30, cytując do tego "Lolitę" Nabokova. O ile seksualna wolność Madonny była ukazana w sposób artystyczny, to tutaj bardziej widziałem napalonych obleśnych chłopów, których taka sytuacja i lekkie ogłupienie małolat cieszy – i to bardzo. Jednak muzycznie było to bardzo spoko. Czekałem, co Lana Banana pokaże dalej.
"Ultraviolence" okazało się jeszcze mocniejszym strzałem! Czy jest to jej najlepszy album? Nie wiem sam, ale chyba mam największy sentyment do tego krążka. Albumem tym Lana ugruntowała swoją pozycję i pokazała niedowiarkom, że nie jest sezonową sensacją. Oczywiście nadal padały głosy, że Lana jest słabą wokalistką, że to produkt, że muzyka jest wtórna. Strasznie lubię takie gadki w przypadku początkujących artystów, których muzyka okazuje się sukcesem.
O ile czasami faktycznie nie kumam całego zamieszania dookoła pewnych artystów, to tutaj cały ten medialny szał był bardzo uzasadniony, a wspomniany hejt wynikał ze zwykłej zazdrości. Lana była wyjątkowa ze swoją muzą. Kiedy każdy chciał być drugą Beyoncé czy Rihanną, ona poszła swoją drogą – utrzymaną w klimacie lekko retro. W jej muzie był mrok, sensualność i klimat minionej epoki, co tworzyło niepowtarzalny klimat. Czy w tym czasie na muzycznej scenie był ktoś taki jak ona? No nie wydaje mi się.
Jej kolejne dzieło, czyli "Honeymoon", moim zdaniem było równie dobre, ale jakoś nie pisano o tym albumie aż tyle. Bardziej mówiono, że Lana wydała album w stylu Lany – nic więcej. Nie zgadzam się z tym! Uważam, że był to album, który właśnie w dużym stopniu wprowadził nas w nowy rozdział jej twórczości. Takie numery jak "Swan Song" czy "The Blackest Day" to czyste muzyczne złoto i jedne z moich ukochanych utworów Lany w całym jej katalogu. Słuchając tego krążka, mam wrażenie, że artystki pokroju Ethel Cain są zakochane w tym albumie tak samo jak ja. Dlatego też byłem nakręcony na jej muzę absolutnie i w pocie czoła czekałem na kolejne etapy, kolejne odsłony gorzko-romantycznych opowieści Lany.

Niestety, zamiast kolejnego cudownego krążka, otrzymałem "Lust for Life". To był album przewidywalny i nudny do bólu. Brzmiało to trochę jak jakieś popłuczyny po "Honeymoon", albo album wydany na siłę, aby spełnić wymagania wytwórni. Nie wracam do tej muzy, bo nie ma w niej nic, co jakkolwiek mnie porusza. Wydawało mi się, że wszystko to, za co ceniłem Del Rey, znikło bezpowrotnie. Zamiast emocjonalnych bomb, otrzymałem jakieś nijakie, wyblakłe numery, jak chociażby tytułowy track w duecie z The Weeknd. Nawet zbiór jej wierszy w postaci "Violet Bent Backwards Over the Grass" nie wynudził mnie tak jak ten tytuł.
Był to moment, kiedy trochę się na Lankę obraziłem. Po trzech znakomitych krążkach otrzymałem zestaw piosenek dla dzieci, które brzmią jak odcinane kupony od jej twórczości. Tak się nie robi, Panno Del Rey! Nie można rozkochać i porzucić...
Kiedy myślałem, że Lana chce jednak zostać kolejną nic niewnoszącą gwiazdą muzyki pop, pojawił się album "Norman Fucking Rockwell!". No proszę Państwa... Jeśli jakiś krążek z jej dyskografii zasługuje na miano najlepszego, to właśnie on! Album jest czystym perfekcjonizmem i ideałem – od pierwszego do ostatniego numeru. Lana zabrzmiała tu fenomenalnie, a emocje zostały wyważone w sposób idealny.
Pomimo iż zakochałem się w tym albumie do szaleństwa, a sama Lana znów była w mojej absolutnej topce alternatywnego popu, to nasz "związek" się zakończył właśnie po tym tytule. Sam nie wiem, dlaczego. Oczywiście słucham, sprawdzam jej nowe wydawnictwa, ale ogień wielkiej miłości wygasł. Zarówno "Chemtrails Over the Country Club", "Blue Banisters", jak i "Did You Know That There's a Tunnel Under Ocean Blvd" to były dobre albumy, ale spłynęły po mnie bez mrugnięcia okiem. No dobra... "Did You Know..." to faktycznie krążek, który trochę wybija się ponad przeciętność i też zagościł u mnie na dłużej, ale już bez takich emocji jak kiedyś. Rozumiem jednak, że dla niektórych fanów jest to jedno z jej lepszych wydawnictw, gdyż w pewnym sensie pokazuje jej nową drogę rozwoju. Wydaje mi się, że nawet same media skupiły się bardziej na zadymie dookoła nagiego biustu Lany na limitowanych wydaniach tego krążka niż samej muzie.
Czy "The Right Person Will Stay", czyli najnowszy album Lany, znów sprawi, że wrócimy do siebie w 100%? Nie wiem, nie wykluczam tego, bo – jak to się mówi – stara miłość nie rdzewieje.
Szymon.
