Kiedyś to było, synek...

Koncerty i festiwale, czyli "all inclusive" XXI wieku.
Zbliża się okres letni, czyli wakacyjno-wypoczynkowy. Oznacza to wycieczki, opalanko pupki na egzotycznych wyspach, a w świecie muzycznym – wysyp całej masy festiwali i festynów, które już czekają na fanów. Wszystko to idzie nie tylko w parze z wielkimi zarobkami muzyków, ale też z absolutnym rozpruciem portfelików fanów. Festiwale od jakiegoś czasu, podobnie jak same koncerty, stają się "towarem" ekskluzywnym. Ceny karnetów i biletów przypominają kwoty wycieczek z biura podróży, więc powoli spora część fanów musi zacząć wybierać. Czy jedziemy pod palmy pić drinka z kokosa, czy też szaleć w tłumie przy ukochanych zespołach? Pojedyncze koncerty również odstraszają cenami, zwłaszcza w tak "bogatym" kraju jak Polska. To, co wyprawia nasze kochane Live Nation, to absolutny szok. Przykładem niech będzie AC/DC, który ma najdroższy koncert na całej trasie. Nadchodzący koncert Kendricka i SZA to również szaleństwo. Tak na marginesie – za Narodowy, na którym, jeśli nie staniesz z przodu pod sceną, to musisz czekać na nagrywki z YouTube, aby dowiedzieć się, co dany artysta zagrał. Pamiętam też, kiedy Madonna ogłosiła trasę jubileuszową – co prawda bez Polski – ale ze znajomymi zastanawialiśmy się, ile by to kosztowało. Bilety, które nas interesowały, były w granicach 400 euro, więc według przelicznika polskiego Live Nation to pewnie około 20 tys. Nie będę tutaj pisać, czego i w co życzę dyrektorom i ustalaczom tych cen, ale mam nadzieję, że to się z czasem skończy. Artyści też powinni się zainteresować tymi kwotami. Wielki szacunek dla Roberta Smitha z The Cure, który chyba jako jedyny postawił się LN i ich "dynamicznym" cenom za bilety. No, ale koniec tego, bo się uruchomię...
Czy w tym wszystkim chodzi o muzykę?
Wracamy do pól namiotowych i festiwali. Przyznam Wam, że osobiście nie przepadam za takimi imprezami. Zabrzmię jak introwertyczny boomer, ale za dużo tam ludzi, czasami muszę wybierać między dwoma artystami, których lubię, bo grają w tym samym czasie... No i to mnie, brzydko mówiąc, wkurwia! Płacąc taki hajs, chciałbym w pełni korzystać z tych artystycznych uniesień, ale no, coś za coś. Kiedy patrzę chociażby na skład bandów z festiwalu "Louder Than Life", "Aftershock" czy nawet "Glastonbury", to aż boli mnie głowa i nie wyobrażam sobie odpuszczenia większości z tych zespołów. Dlatego zawsze wolałem pojedynczy koncert danego artysty, czy to w klubie, czy też na stadionie. Zdaję sobie też sprawę, że wielu artystów, których podziwiam, mogę już raczej tylko zobaczyć w takim sezonie "wakacyjno-ogórkowym".
Jednak zmieniają się nie tylko ceny. Publika, jak i formuła, również. Nie chodzi mi tutaj o szalony okres z paszportami, odległościami czy koncertami na streamie. Festiwale stały się nie tylko wydarzeniem muzycznym, ale wielkim instagramowym świętem. Muzyka jest dodatkiem do wszystkiego. To, czy w tym samym czasie gra Slayer, a na innej scenie Madonna, nikogo nie obchodzi. Liczy się samo bycie na terenie obiektu. Przykładem niech będzie nasz rodzimy Open'er. Kiedy na jednej z edycji były problemy z siecią i dostępem do internetu, nastąpiła tragedia porównywalna do tej, jakby headliner odwołał swój występ. Jaki sens ma bycie w takim miejscu, skoro nie można się tym pochwalić? Dlatego też, o ile śmieszą mnie blokady telefonów na koncertach, to trochę rozumiem chęć zmuszenia słuchaczy do skupienia się na muzyce, a nie na fotach. Kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że ludzie bardziej cieszyli się tym, że za chwilę zobaczą wyjątkowy koncert swojego ukochanego artysty, a nie tym, czy ktoś polajkuje ich bikini od Balenciagi na Instagramie, bo fajnie uchwycili słońce w trakcie robienia selfie. Rozumiem, że czasy oryginalnego Woodstocku dawno się skończyły, ale... nie oznacza to, że dzisiejsze wielkie festiwale to granie do kotleta dla zblazowanych ludzi. Nic z tych rzeczy.


Kiedyś to było, synek...
Czasy się po prostu zmieniają, a odbiorca wraz z nimi. Pomimo że nie przepadam zbytnio za takim spędem ludzi, to uwielbiam czytać o tym, co było kiedyś. Oglądanie plakatów z takich eventów również przyprawia mnie o szybsze bicie serca i trochę zazdroszczę tym, którzy mogli tam być! Chociażby Nirvana z Reading 1992. Obejrzenie Kurta i ekipy tego samego dnia co Nick Cave, Mudhoney i L7? No ludzie! Przypomnę też, że bilety na tego typu festiwale to przy dzisiejszych stawkach to absolutny kosmos. Wspomniany Reading, gdzie przez 3 dni można było posłuchać absolutnych legend muzyki, to o ile dobrze pamiętam 35/50 funtów. Wiem, wiem, inflacja itp. Ale dziś w takiej cenie to co najwyżej możemy kupić bilet z miejscem na kolanach woźnego w szkole podstawowej, który na monitorku wyświetli na stream z danego wydarzenia. Podobnie jest z lineupami pierwszej Lollapaloozy czy Bizzare Festival. Albo legendarna trasa Monsters Of Rock, która również zawitała do Polski w 1991. Oczywiście nie byłem na tym koncercie, ale starsi znajomi opowiadali mi o towarzyszących wydarzeniu emocjach, kiedy to na jednej scenie zobaczyli AC/DC, Metallikę oraz Queensrÿche. Warto zaznaczyć, że tego dnia doszło również do legendarnego starcia miedzy fanami AC/DC i Mety, które w tym momencie urosły do równie kultowego wydarzenia, jak cały festiwal. No, ale nie ma co się dziwić. Były to czasy, kiedy podziały i walki o to kto jest lepszy w środowisku zwłaszcza metalowców, były normalne. W tym czasie, muzycznie w naszym kraju zbytnio nic się nie działo, więc taka bomba musiała być czymś niesamowitym! Podobnie jak zresztą wizyta Jacksona w Warszawie, którą również śledziłem w TV z wypiekami na twarzy. Ogólnie jak już jesteśmy przy polskim podwórku, to trochę tego było. Z legendarnych festiwali, to oczywiście kłania się Jarocin. Dziś co prawda ma to niewiele wspólnego z latami 80, ale to właśnie tam tworzyła się kolebka polskiej, zbuntowanej muzyki. Warto też wspomnieć o Sopot Rock Festiwal, gdzie grało m. in. Foo Fighters (pierwszy raz w Polsce) czy też kultowa Metalmania, na której to grało chociażby Death, czy masa legendarnych kapel, których już niestety nie będzie dane nam zobaczyć. Tutaj znów wielkie zazdro w stosunku do ludzi, którzy mogli zobaczyć Chucka na żywo. Nawet w rodzinnym mieście Winylowni, czyli w Białymstoku, działy się rzeczy, które przeszły do historii! Chociażby Green Day w 1991 roku zagrał tutaj pierwszy koncert w Polsce, o czym pewnie już sami muzycy nawet nie pamiętają. Koncert Cannibal Corpse w towarzystwie Siraah, Moonspell, Immolation oraz Samael, czy pierwsze duże imprezy techno kształtujące tą scenę oraz pierwszy, niezależny uliczny festiwal hip hopowy "Street festival" organizowane przez Grupę Reakcji Artystycznej B+B, które ściągały do naszego miasta ludzi i zespoły z całej Polski. Ogólnie polskie lata 90., jeśli chodzi o koncerty, czy festiwale, to temat na oddzielny artykuł. Dziś każdy żyje wspomnianym Openerem, czy Offem, ale tak naprawdę warto sobie przypomnieć czasy sprzed instagramowego lansu. Nie wiem, czy dziś ktokolwiek jeszcze pamięta o objazdowym festiwalu zwanym "Inwazji Mocy". Była to gigantyczna impreza, objazdowy festiwal, który działał w latach 1995 - 2000. Pomysłodawcą i organizatorem było radio RMF FM. “Inwazja” stała się legendą z powodu koncertu Scorpionsów w 2000 roku. Na ich występie bawiło się około 800 tys. słuchaczy. Co sprawiło, że jest to jeden z największych, a może i największy koncert w "imprezowej historii Polski". Skoro wspomnieliśmy już o RMFce, to na uwagę zasługuje również koncert Davida Bowie w 1997 roku na stadionie Lechii z okazji 1000-lecia miasta, którego to byli promotorem. Dlaczego? Miała to być pierwsza wizyta "Starmana" w naszym kraju, ale ze względu na znikomą sprzedaż biletów koncert odwołano i dzięki temu David nie wystąpił nigdy w naszym kraju. Oczywiście przypadek Bowiego to nie tylko wina polskich organizatorów. Takie sytuacje zdarzały się na świecie często i gęsto. Dlatego na przestrzeni lat sami artyści postanowili zacząć robi coś swojego, na swoich warunkach.


Zacieranie granic i branie spraw we własne ręce.
Strasznie podobają mi się właśnie festiwale organizowane przez zespoły czy muzyków. Być może nie wszystkie, bo nasza polska "Zorza" Podsiadły to nic innego jak "Męskie Granie 2.0". Mam już trochę dość wciskania tych samych nazwisk pod pretekstem, że właśnie teraz otrzymujemy coś zupełnie nowego, coś alternatywnego i innego. Jeśli ktoś lubi "Lato z Radiem dla ludzi, którzy niegdyś słuchali Nirvany", to ok – ja tego nie kupuję.
Weźmy chociażby taki Ozzfest, czy Knotfest. Wiem, że to inne pieniądze, inne kraje, inny odbiorca, ale festiwale te pokazują/pokazywały, że można stworzyć coś ciekawego. Pierwszy z wymienionych to absolutny kult końca lat 90. i początku ‘00. Oczywiście pomysłodawcą całego przedsięwzięcia był Ozzy, który oprócz swoich solowych występów czy też tych z Black Sabbath, zaserwował fanom takie nazwy jak Slayer, Judas Priest, na równi z Limp Bizkit, Mansonem, Deftones itp. Fest ten w dużym stopniu przyczynił się również do rozpropagowania tzw. nu metalu, czy też metalu alternatywnego. Pomimo, iż Ozz to legenda wywodząca się z lat 70., tworząc lineupy swojego wydarzenie stawiał głównie na to, czego oczekują młodzi słuchacze, co również zaowocowało frekwencją na tej "objazdówce". Knotfest wydaje mi się kroczyć podobną drogą i tak też tam obok ikon, klasyków pokroju Megadeth widzimy młode, nowoczesne bandy. Podobnie jak w przypadku Ozzfest zaciera to granice między starą, a nową szkołą metalu i to jest super! Jednak, aby nie pozostawać ciągle w kręgu stricte rocka, rzućmy okiem na lineup chociażby tegorocznej Coahelli. Największy festiwal muzyczny, nie bójmy się tego słowa - ultra komercyjny, stara się iść tą samą drogą co wcześniej wymienieni metalowcy. Tworzą listy artysty dla wszystkich. Nie ważne, czy jesteś starym punkiem w koszulce Black Flag, czy odliczasz dni do premiery nowej Gagi, tutaj znajdziesz coś dla siebie. Jak widać można jednego dnia wrzucić Misfits i Charlie XCX, lub Kraftwerk i Post Malone'a. Cieszy mnie to bardzo! Nie tylko jest to w pewnym sensie edukacja młodego pokolenia, ale też pokazuje wszystkim tym, którzy żyją w ciasnych, gatunkowych ramach, że muzyka ma łączyć, a nie dzielić.
Odrobina prywaty!
Teraz pytanie – czy są jakieś koncerty/festiwale, na które czekam lub się wybieram w tym roku? No, jest kilka kuszących propozycji, jak Billie Eilish. Liczę również na koncert Lady Gagi w ramach promocji "Mayhem", Beyoncé w roli kowbojki oraz na kolejną wizytę Deftones i Slayera w naszym kraju. Wychodząc jednak ze strefy marzeń, na chwilę obecną moim jedynym pewnym celem jest "Back To The Beginning", czyli festiwal pożegnalny Ozzy'ego. Niestety kupno biletów na ten "event" zablokowało mi obejrzenie NIN na Open'erze, ale cóż – nie można mieć wszystkiego. Trudno, może następnym razem...
Szymon.