Głośniej niż wspomnienia

O tym, jak bardzo Ozzy i Sabbath odcisnęli piętno na moim życiu, mówiłem Wam nie raz. Odejście Ozza było i jest nadal dla mnie olbrzymim ciosem, ale pozostała muzyka, która jest doskonała i zapewne będzie drogowskazem dla kolejnych pokoleń. Dziś jednak nie o samym Ozzym czy płytach nagranych przez Sabbath właśnie z nim. Dziś postaram się w miarę zgrabnie podsumować całą karierę ikonicznego Black Sabbath oraz jakoś nakreślić, dlaczego jest to tak ważny zespół w moim życiu. Tak, wiem, że ich zasługi, ich dyskografia to temat na kilka tomów, ale jest jak jest… Mam nadzieję, że wyjdzie w miarę zgrabnie…
Przypadkowe nastawienie kasety „Master of Reality” (zdjęcie tej kasety znajdziecie na końcu artykułu) zmieniło moje życie i właśnie od tego momentu zacząłem inaczej patrzeć na muzykę. Gdybym miał wskazać jeden album, który w jakiś sposób mnie stworzył, ukształtował, to chyba będzie właśnie „trójka” Sabbathów. Nie chce mi się już powtarzać tej historii, ale bez wątpienia każdy dźwięk nagrany na tym albumie sprawił, że mój świat stanął do góry nogami. Nie mogłem spać, nie mogłem myśleć o niczym innym niż ta muza – nie żartuję. Nie wiedząc, jak oni wyglądają, ile mają płyt na koncie, rysowałem ich postacie jako 7–8-letni chłopak w oparciu o swoją wyobraźnię. Nawet w jakimś szale wyryłem na opakowaniu wspomnianej kasety dwa napisy cyrklem – Ozzy Osbourne i Black Sabbath… Później za sprawą magazynów muzycznych starałem się dowiedzieć jak najwięcej o tych geniuszach! Zacząłem poznawać historię, ale też muzykę – kolejne płyty tego zespołu. Wiedziałem, że „wiedźma” na wokalu działa solo, a sam zespół gdzieś tam z lepszym lub gorszym skutkiem kontynuował działalność. W tym momencie wydawało mi się, że każdy album nagrany bez Osbourne’a to strata czasu, bo to właśnie skład z nim jest tym ideałem! W sumie mało się pomyliłem, bo wspomniana czwórka to właśnie prawdziwy, esencjonalny Sabbath, ale odszczekałem to wszystko, kiedy już wniknąłem w kolejne płyty – o tym ciutkę później…
Tak jak wspomniałem – okres z Ozzym jest dla mnie absolutnie bezbłędny. Kiedy słuchałem pierwszy raz ich debiutu czy „Paranoid”, czułem się, jakbym patrzył prosto w oczy jakiegoś bóstwa. Wiem, że brzmi to śmiesznie, ale serio – poznawanie tej muzy było dla mnie jakimś metafizycznym doznaniem. Te riffy Iommiego, ta piekielnie genialna sekcja Ward–Butler, no i oczywiście mroczny, szalony maestro-alchemik w postaci Ozza… Muza ta nie miała podejścia do wszystkiego, co znałem do tej pory. Każdy album zaskakiwał mnie na swój sposób. „Vol. 4” zachwycił mnie takim narkotycznym, psychodelicznym klimatem, „Sabbath Bloody Sabbath” i „Sabotage” porwały bardziej agresywnym, dynamicznym graniem.
Bałem się jednak trochę mojego pierwszego zetknięcia z „Technical Ecstasy” oraz „Never Say Die!”. Dlaczego? No, jako małolat naczytałem się mądrych redaktorów, którzy o wspomnianych tytułach wypowiadali się w tonie: „można posłuchać, ale to nie to samo co wcześniejsze”. Bzdura totalna! „Ekstaza” faktycznie ma momenty trochę zrobione na zasadzie „żeby było”, ale „Never Say Die!” to kapitalny rock’n’rollowy krążek, który świetnie pokazał, że Sabbath to zespół wszechstronnych muzyków. Jak można powiedzieć, że „Junior’s Eyes” (jeden z moich ukochanych numerów BS!) czy „Air Dance” to jakieś wypełniacze? Każdy album Sabbath z lat 70. to rockowy ideał i jak się to komuś nie podoba – okej, ale ja zdania nie zmienię.

Po „Never Say Die!” moja przygoda z Sabbath na chwilę się zatrzymała. Uznałem, że płyt, na których nie ma Ozza, raczej tykać nie będę, bo po co… Gdybym trzymał się tej zasady dłużej niż kilka dni, to równie dobrze mógłbym przewiercić sobie kolano albo walnąć się młotkiem w zęby – sens byłby podobny. Wiem, że są na tym świecie jeszcze tacy ludzie, którzy nie uznają BS bez Ozzy’ego, ale mama zawsze mówiła mi, że z osób, które mają własne dziwactwa, nie wypada się śmiać – i na tym zakończę.
Tak czy inaczej, nieśmiało sięgnąłem po „Piekło i Niebo”, czyli pierwszy album nagrany bez Osbourne’a, z Dio na wokalu. No i przepadłem… Był to (i nadal jest!) tak znakomity album, że nie miałem pytań. Każdy numer, każda sekunda totalnie mnie rozwaliła. Było to już inne granie, bo i Ronnie ze swoim wokalem pozwalał chłopakom na więcej, ale nadal był w tym wszystkim ten pierwiastek wyjątkowości, który zachwycił mnie przy pierwszym zetknięciu z Black Sabbath. „Children of the Sea” czy „Die Young” katowałem z uporem maniaka i w sumie nic się w tym temacie nie zmieniło. Wtedy wiedziałem już, że odkrywanie kolejnych albumów to będzie przygoda, której nie zapomnę – i miałem rację.
Z „Mob Rules” było podobnie. Był to pierwszy album, na którym zadebiutował Appice w roli perkusisty, i moim zdaniem odnalazł się w tym zespole idealnie. Chociaż, nie będę ukrywać, że co Ward, to Ward – ale Vinny wpasował się w charakter tego albumu bezboleśnie. Podobnie jak na „Heaven & Hell” – nie ma tu słabych momentów, tylko czystej krwi, znakomicie zagrany heavy metal. Okres ten w pewnym sensie został podsumowany koncertówką „Live Evil”. Album ten, a raczej prace nad nim, doprowadziły do odejścia Dio i Vinny’ego, ale tak to już bywa, gdy spotykają się silne charaktery. Pomijając to zamieszanie, uważam, że płyta wypadła świetnie. Przez pewien czas nie mogłem przekonać się do Ronniego śpiewającego numery Ozza, ale teraz, z perspektywy czasu, to chyba moja ulubiona koncertówka Black Sabbath.
Kiedy w składzie Sabbath zostali Tony i Butler, fani zastanawiali się, co dalej. Padały nawet głosy o zakończeniu działalności czy też zmianie nazwy. Na całe szczęście tak się nie stało… Do składu wrócił Bill Ward, a za mikrofonem stanął Ian Gillan, który akurat miał wtedy chwilę wolnego. Efektem tej współpracy był, i nadal jest, album „Born Again”. Pomimo że krążek nie osiągnął sukcesu, na jaki liczono, dla mnie to jedna z pereł w ich dyskografii. Tak, wiem, że produkcja tego albumu została położona totalnie, ale same numery są genialne. Ulubiony moment? „Disturbing the Priest” (ten śmiech Iana!) no i oczywiście tytułowy kawałek. Bardzo żałuję, że nigdy nie wydano oficjalnego koncertu z tego okresu, a jedynie bonus w wersji deluxe. Nie chodzi nawet o to, że BS grało „Smoke on the Water”, ale o to, że Gillan nadał starym numerom Sabbath jeszcze bardziej diabelski posmak.

Po trasie Gillan wrócił do Deep Purple, Ward znów odpłynął na fali swoich demonów, a Butler zrobił sobie przerwę od muzyki. Mam wrażenie, że to właśnie wtedy Sabbath przestał być zespołem w pełnym tego słowa znaczeniu, a bardziej projektem Iommiego – który stał się zarówno sterem, żeglarzem, jak i okrętem. Tony co prawda chciał wtedy odejść od legendarnej nazwy, jednak naciski wytwórni były tak duże, że kolejny album, planowany jako solowy, ukazał się pod niefortunnym szyldem „Black Sabbath featuring Tony Iommi”. Na wokal wskoczył Glenn Hughes i tak powstał „Seventh Star”. Ja traktuję go jak pełnoprawny Sabbath i naprawdę lubię niektóre fragmenty tego krążka – szczególnie piękną balladę „No Stranger to Love”. Niestety, przez nieszczęśliwy tytuł album przeszedł bez echa, a szkoda.
Kolejny krążek, „The Eternal Idol”, pomimo że nawiązywał do klasycznego heavy i okresu z Dio, też nie zrobił furory. Do dziś nie rozumiem, dlaczego wielu uznaje go za najsłabszy Sabbath. Tony Martin, który został wokalistą BS, był naprawdę świetny, co potwierdził na kolejnym albumie – „Headless Cross”. Warto dodać, że na bębnach zasiadł tam legendarny Cozy Powell, który współprodukował płytę z Iommim. To genialny album, który powinno się wymieniać jednym tchem obok „Paranoid” czy „Heaven & Hell”. Z jednej strony mamy tu klasyczny sabbathowy ciężar, z drugiej – brzmienie końca lat 80. Panowie doskonale wymieszali stare patenty z nową jakością, i dlatego ten album nadal brzmi świeżo.
Podobnie czuję przy jego następcy, „Tyr”. Może nie wywołał takiego szumu jak „Headless”, ale muzyka tam wciąż broni się doskonale. Częściej wracam do tych płyt niż do „Dehumanizer”, nagranego po powrocie Butlera, Dio i Vinny’ego. Mimo szacunku do tego składu nigdy się w ten album nie wgryzłem. Wydaje mi się, że był to powrót podyktowany bardziej komercją niż potrzebą tworzenia czegoś nowego. Dio i Appice zrobili, zarobili i ruszyli dalej – tylko Butler został trochę dłużej.
Dlatego ucieszyłem się, że na „Cross Purposes” znów pojawił się Tony Martin. Album był bardziej rockowy niż metalowy, ale do dziś słucham go z przyjemnością. Tego niestety nie mogę powiedzieć o „Forbidden”, który zamknął na długie lata historię studyjnych Sabbath. Problem nie tkwił w kompozycjach, lecz w fatalnej produkcji. Iommi po latach przyznał, że Ernie C całkiem odjechał podczas nagrań, a on sam nie dopilnował procesu – i wyszło, jak wyszło. Remaster trochę ratuje sytuację, ale to wciąż moim zdaniem najsłabszy punkt ich dyskografii. Mimo to historia Sabbath się nie skończyła – wręcz przeciwnie, zatoczyła koło!
Pod koniec lat 90. wrócił oryginalny skład Sabbath – Ozzy, Tony, Geezer i Bill. Mówiono nawet o nowym albumie, co dla takiego chłopaka jak ja było spełnieniem marzeń. Sytuację podsycała znakomita koncertówka „Reunion”, na której znalazły się dwa nowe utwory! Niestety, użyto automatu perkusyjnego, bo Ward przeszedł zawał, ale coś się działo. Mimo to plotki o nowej płycie nie miały pokrycia w rzeczywistości – zespół grał od czasu do czasu, a muzycy skupiali się na solowych projektach.

Powrócił nawet skład z okresu „Mob Rules” pod nazwą „Heaven & Hell”, który wydał świetny krążek „The Devil You Know”. I znowu – to powinna być płyta Black Sabbath! Idealnie domykała historię z Dio, który niestety niedługo później zmarł na raka. Ale Sharon i spółka bali się, że ludzie pogubią się w składach – bo już planowano kolejny powrót Ozza.
No i faktycznie – cały oryginalny skład wrócił. Miało być cudownie: nowy album, trasa, zamknięcie historii. Niestety, pozostał pewien niesmak. To, co stało się z Wardem – jego odsunięcie, późniejsze usuwanie ze zdjęć – było rozczarowujące. „13” jako album wypadł dobrze, ale nie był to finał z klasą i wzajemnym szacunkiem. Trochę żałuję, że przez to zamieszanie nie byłem na żadnym z koncertów promujących tę płytę, mimo że czekałem na to latami.
Jednak co się odwlecze, to… Kiedy ogłoszono pożegnanie Ozza – „Back to the Beginning” – i ostatni występ Sabbath w oryginalnym składzie, wiedziałem, że muszę tam być. Stojąc pod sceną, patrząc na ten zespół i inne kapele, które nie istniałyby bez ich wpływu, czułem się wyjątkowo. To był pierwszy koncert w moim życiu, na którym naprawdę poleciały mi łzy – i to nie raz. Miałem poczucie, że wróciłem do miejsca, w którym moje życie się zmieniło i zaczęła się moja muzyczna droga.
Nie spodziewałem się, że Ozzy odejdzie zaledwie dwa tygodnie po tym koncercie. Szczerze – łudziłem się, że może Panowie nagrają jeszcze jeden, ostatni numer, że domkną to, co miała domknąć „13”, ale nie stało się tak. I tak jestem jednak dumny, że mogłem być z nimi w tej „ostatniej drodze”. Wspomnienia z tego dnia zostaną ze mną na zawsze. Na pamiątkę, już po śmierci Ozza, zrobiłem sobie tatuaż z ich logo i napisem „Master of Reality”. Black Sabbath to dla mnie coś więcej niż muzyka – to kawał mojego życia. I tak już pozostanie.










