Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że pokocham Billie…

Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że pokocham Billie…
Billie Eilish, czyli jedna z największych gwiazd muzyki pop. Na samym początku zupełnie nie rozumiałem jej fenomenu i byłem do niej raczej negatywnie nastawiony. Dziś biję się w pierś – kocham jej płyty i uważam, że jest absolutnie wyjątkowa. Jednak, jak już wspominałem, nasza "znajomość" – a raczej jej początki – nie były usłane różami. Była dla mnie pewną "egzotyką" i tyle. Na czym polegała ta egzotyka? No młoda laska, alternatywka, nagrywa muzykę ze swoim bratem w pokoju. Z jednej strony godne podziwu, naprawdę – ale z drugiej: nie ona pierwsza, nie ona ostatnia. Jeśli pisanie piosenek w wieku 12–14 lat jest aż takim wyczynem, to Michael Jackson był bogiem.

Całe to zamieszanie wokół Billie przypominało mi szaleństwo na punkcie „idoli” z wszelkiej maści talent-show. Nic tak nie porusza serc przeciętnych słuchaczy jak młoda osoba, śpiewająca depresyjne teksty albo piosenki o miłości. A jeśli jeszcze do tego pochodzi z rozbitej rodziny albo jest samotną matką po przejściach – mamy combo i 100% wygraną w finale. (Sorry, samotne matki to bardziej target programu o modelkach, ale wiecie, o co mi chodzi...) Billie pochodziła z normalnej, choć artystycznej rodziny. Dlatego też patrzyłem na nią i jej brata jak na dzieciaki "hodowane" na gwiazdy od początku. Dziś wiem, że ten trop w moim myśleniu był bez sensu. Ale lecimy dalej…

 

Z czasem do zachwytów nad Billie dołączyli znani muzycy – Dave Grohl, Thom Yorke. Skoro tak się zachwycają, to może ja coś przegapiłem? Może już jestem „dziadem”, który nie ogarnia współczesnej muzyki? Nie widziałem w jej numerach niczego przełomowego, a klipy – które miały być “wow” – wydawały mi się typowe. Przewracanie oczami, trochę mroku, a reszta z gatunku “edgy artystyczne arcydzieło”. Ale postanowiłem zanurzyć się w jej twórczość. Było to tuż przed wydaniem debiutanckiego LP, czyli w apogeum szaleństwa wokół jej osoby.
Po odsłuchu debiutanckiej EP-ki dont smile at me nie byłem specjalnie poruszony. Jasne, były tam mocne momenty – pokochałem ocean eyes, lubiłem idontwannabeyouanymore – ale poza tym? OK, tyle. Finneas robi robotę, bez dwóch zdań. Ma wyczucie, wie, kiedy mniej znaczy więcej. Bawi się klimatem, nie przesadza. I choć trochę szkoda, że jest w cieniu, to chyba mu to nie przeszkadza. Ciekawiło mnie, jak to wszystko potoczy się dalej. Czy LP pogrzebie Billie, czy wręcz przeciwnie?
Bad Guy – wiedziałem, że będę katowany nim wszędzie. I do dziś go nie trawię. Ale cały album WHEN WE ALL FALL ASLEEP, WHERE DO WE GO? sprawił, że zaczynałem rozumieć. Może jeszcze nie byłem zachwycony, ale coś zaczęło klikać. Wiedziałem, że prawdziwy obraz Billie poznam dopiero przy drugim albumie. Debiut to był hype, szał i brak obiektywizmu. Ale artysta nie może wiecznie być zbuntowaną nastolatką z kolorowymi włosami.
I wtedy pojawiło się Happier Than Ever. Już sama okładka – subtelna, dorosła – mówiła, że to nowy rozdział. Billie przypominała mi Scarlett Johansson z czasów Lost in Translation. Wokół jej muzyki zrobiło się ciszej – mniej wrzasków, mniej fanowskich histerii. Album był wymagający. Nie miał hitów jak Bad Guy, ale był o klasę lepszy. Oxytocin, Getting Older, Happier Than Ever – to był pop przez wielkie „P”. Artystyczny, nieoczywisty, głęboki. Billie nie poszła na łatwiznę. Nie zagrała pod publikę. Udowodniła, że jest artystką z własnym głosem, a nie produktem wytwórni.
I jakby tego było mało – Oscar, perfumy, globalna marka. A potem jeszcze teksty, że „Billie się kończy”. Serio? Bo nie nagrywa numerów pod TikToka? Dla mnie Happier Than Ever było przełomem – nie tylko w jej karierze, ale i w moim postrzeganiu jej osoby.

Czekałem więc na kolejny krok. Po cichu marzyłem, że rozwinie te pop-rockowe pomysły z tytułowego numeru. Zapowiedź Hit Me Hard and Soft była tajemnicza – zero singli, żadnych przecieków, zero marketingu. Z jednej strony mnie to wkurzało, z drugiej – pozwalało zasiąść do odsłuchu bez oczekiwań.
I wiecie co? Billie rozbiła bank. To jej najlepszy album. Tekstowo, muzycznie, emocjonalnie – pełna dojrzałość. Każdy numer to rozmowa, wyznanie, kawałek duszy. Wildflower, The Greatest, Bittersuite, Blue – od premiery nie mogę się od nich oderwać. To nie jest tylko dobra płyta. To jej muzyczny absolut.
Billie otworzyła się tu jak nigdy dotąd. I to działa. Szczerze, nie mogę się doczekać, co będzie dalej. Bo z wielkiej niewiadomej Billie stała się jedną z moich ukochanych wokalistek. Bez niej trudno mi dziś wyobrazić sobie współczesny alternatywny (tak, alternatywny!) pop. A teraz? Pozostaje tylko odliczać godziny do jej koncertów w Polsce. Bo to będą emocje, do których będziemy wracać za każdym razem, gdy sięgniemy po jej płyty.

Szymon.

Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 29026 opinii
pixelpixelpixelpixelpixel