Fleetwood Mac: piękno chaosu

Fleetwood Mac: piękno chaosu

Jest to jeden z TYCH zespołów w mojej historii. Zakochałem się w muzyce Fleetwood Mac wiele lat temu i miłość ta nie osłabła nawet na chwilę. Bywało, że nie mieliśmy kontaktu przez kilka lat, ale kiedy na siebie wpadaliśmy, to zawsze były to spotkania pełne uśmiechu, wzruszeń i wspomnień. Jednak kiedy opowiadam o miłości do tego zespołu, zaczynają się pewne kontrowersje.

Dlaczego? Zespół ten istnieje w mojej świadomości od 1975 roku, czyli od momentu, kiedy Stevie Nicks i Lindsey Buckingham zasilili szeregi tej kapeli. Wiem, wiem – okres Petera Greena to absolutny klasyk, a albumy, które FM nagrało z nim w składzie, to pewnego rodzaju kanon. Takie tytuły jak Then Play On czy debiut to krążki, które uwielbiam. Podobała mi się ich surowość, ale też jednocześnie dusza, która wypełniała te numery. Jednak z całym szacunkiem do talentu Greena – dopiero przy Stevie moje serce zabiło szybciej.

Kiedy wydali album Fleetwood Mac, to tak naprawdę zaczęli od nowa. Sam Mick Fleetwood wspomina ten krążek jako „drugi” debiut i nowy początek kapeli, dlatego też zdecydowali się na taki tytuł. Green był gitarzystą wybitnym, który umiał w bluesa jak mało kto. Jednak w tej dziedzinie to również Lindsey bardziej trafił w moje gusta. Pomimo iż prezentował zupełnie inne podejście do instrumentu, to za każdym razem, gdy słucham jego gry, jestem oczarowany. Takie numery jak World Turning, Over My Head czy jedna z najpiękniejszych ballad w historii – Landslide ze wspomnianego „debiutu” – to idealna wizytówka jego talentu i wyczucia oraz pokazanie, jak bardzo różni się od tego, co proponował Green.

Jednak tak jak wspomniałem – bez Nicks chyba wszystko to by mnie nie porwało. Uwielbiam jej wiedźmowatość, nostalgię i romantyzm, który wprowadziła do tego zespołu. Była i jest absolutnie oderwana od naszego świata – nie ma takiej drugiej babki w historii rock’n’rolla!

Pierwszym ich albumem, jaki usłyszałem, było Tango in the Night. Jest to dla mnie krążek idealny, jeśli chodzi o pop-rockowe granie. Kiedy pierwszy raz wrzuciłem tego CD-ka na domową wieżę, siedziałem i słuchałem tej muzy z zapartym tchem. Otwierający wszystko Big Love to czysty muzyczny dynamit, a partie gitary i głos Lindseya sprawiły, że zamarłem. No i te chórki Christine i Stevie w tle… CUDOWNOŚĆ. Dalej mamy kolejny strzał w postaci Seven Wonders. Pisanie o tym odsłuchu działa na mnie jak wehikuł czasu – normalnie widzę swoją minę z tego dnia, kiedy wygrzebałem ten krążek z domowej kolekcji.

Numer, który najbardziej mnie przygniótł, najbardziej rozerwał na strzępy, to tytułowy track. Solówka Lindseya, cały ten mroczny klimat tego numeru – to moim zdaniem coś, czego nie da się opisać słowami! Numer ten trzeba po prostu przeżyć na własnej skórze. Oszołomiony Tangiem zacząłem szukać dalej… No i trafiłem na Rumours. Jest to nie tylko jeden z najlepszych albumów rockowych, popowych, jakie stworzono, ale też jedna z najpiękniejszych opowieści o złamanym sercu i utraconej miłości.

Album ten stał się jednym z najbardziej osobistych wydawnictw w historii rocka. Przyczyniła się do tego sytuacja wewnątrz kapeli. Związek Stevie i Lindseya, a raczej jego koniec, nadał kształt temu albumowi. Jakby tego było mało, John i Christine McVie po sześciu latach małżeństwa wzięli rozwód. Mieliśmy więc jeden zespół i dwa rozpadające się związki, dwie niespełnione miłości oraz jednego mediatora w postaci Micka Fleetwooda.

Cały ten gniew i smutek został przekuty w totalne opus magnum tego zespołu. Niesamowite jest to, jak ludzie, którzy ze sobą w sumie nie rozmawiali, stworzyli razem arcydzieło. Ich wizje miłości i to, w jaki sposób każda z par przeżywała rozstanie, były bardzo różne. Wszystkie te różnice można zauważyć właśnie na tym krążku. Stevie podeszła do tematu bardziej poetycko, ale też zadziornie i buntowniczo. Weźmy chociażby Go Your Own Way. Rock’n’rollowy numer, który pomimo swojego przebojowego charakteru zawiera niesamowite pokłady negatywnych emocji.

Warto zaznaczyć, że ten album jest emocjonalną lawiną, jednak pomimo nagromadzonego tu smutku i negatywnych emocji, nie traci zwiewności, przystępności i lekkości. Nie ma w tej muzie niczego dołującego ani przytłaczającego. John i Christine w tym wypadku byli przeciwnym biegunem. Ich związek i rozstanie były pozbawione agresji – dominowała tam nostalgia i smutek, co w pewnym sensie stawiało opór awanturom Stevie i Lindseya.

Słuchając chociażby Songbird, nie słyszymy zwykłej piosenki, a smutek i złamane serce zapisane w nutach.

Te dwa albumy były moją przepustką do magicznego świata Fleetwood Mac. Z czasem dorwałem Mirage, Tusk i jeszcze bardziej odpłynąłem. Pomimo iż Tusk zawiera takie cuda jak Sara, Angel czy Sisters of the Moon i w hierarchii fanów stawiany jest wyżej, to chyba Mirage bardziej skradł moje serce.

Ostatnio wracałem sobie do tych płyt i tak wyszło… Może za miesiąc moje zdanie się zmieni, ale na chwilę obecną jest jak jest! Uważam również, że jeśli mówimy o erze Stevie, to bardzo pomijany jest Behind the Mask. Faktycznie, muzyka tu nagrana jest lekko naiwna, już zbyt popowa, brakuje Lindseya, który opuścił zespół, ale ma to swój klimat. Traktuję ten album jako pewnego rodzaju próbę stworzenia drugiej części Tango in the Night, a takie numery jak Save Me czy Love Is Dangerous są doskonałe i muzycznie nie zestarzały się ani na sekundę.

Skoro już tak bronię pewnych płyt, to uważam również, że Time, wydany po odejściu Stevie, jest OK. Oczywiście nie jest to krążek na miarę wcześniej wymienionych czy też płyt z Greenem, ale… Trzeba też przyznać, że Bekka Bramlett miała naprawdę dużo odwagi, aby wejść w ten zespół, więc za to szacunek. Nawet jeśli album ten uznawany jest za najgorszy i niepotrzebny, to jednak fajnie mieć w muzycznym CV to, że grało się z takim tytanem jak Fleetwood Mac.

Jednak nie ma tego złego… W 1996 znów wróciła Stevie i Lindsey. Powrót ten zaowocował trasą i znakomitym albumem koncertowym The Dance. Na nowe numery czas przyszedł dopiero w 2003 roku. Say You Will kończy dyskografię Fleetwood Mac. Opinie na temat tego krążka były podzielone, ale ja – jako fanboy duetu Nicks–Buckingham – byłem i jestem oczarowany tym albumem.

Uważam, że był to ich najlepszy krążek od czasów Mirage. Było to nie tylko potwierdzenie tezy, że Stevie pasuje do FM idealnie, ale też tego, że Lindsey jest stworzony, aby grać w tym zespole. Potwierdzeniem tych słów niech będzie perełka w postaci Murrow Turning Over in His Grave. Partie gitary, te wokale – no nie mam pytań, jakie to jest dobre! Tak naprawdę żaden z tych numerów nie przynosi im wstydu i uważam, że był to mega udany powrót.

Szkoda, że później Panowie i Panie nie poczynili kolejnych kroków, aby nagrać coś jeszcze, no ale trzeba się cieszyć z tego, co mamy. Tak naprawdę w telegraficznym skrócie doszliśmy do końca tego zespołu. W 2018 Lindsey znów opuścił zespół w wyniku tarć ze Stevie. No cóż – stara miłość może nie rdzewieje, ale też nie zawsze pomaga we wspólnym graniu.

W 2022 kapelę opuścił basista i jeden z filarów – John McVie. Zespół co prawda próbował dalej grać, ale wszystko przesądziła śmierć Christine McVie. Christine była jedną z kluczowych postaci w tym zespole oraz pewnego rodzaju szarą eminencją Fleetwood Mac. Nigdy nie stała w świetle jupiterów tak jak nasza niesforna para, ale jednak jej wokale, jej klawisze i jej pomysły tworzyły klimat tego zespołu.

Wraz z jej śmiercią Stevie oraz Mick postanowili definitywnie rozwiązać zespół. Uważam, że była to dobra decyzja. Pomimo iż ciągle marzyłem o tym, że kiedyś zobaczę ich na żywo i posłucham tych numerów, to jednak bez Lindseya, Johna i oczywiście Christine nie ma to sensu.

Fleetwood Mac to – tak jak wspomniałem – ikona oraz jeden z moich ukochanych zespołów, który przetrwał próbę czasu i jest ze mną tak naprawdę od dziecka.

Dobra, nie będę przedłużać, bo i tak trochę mnie poniosło. Zresztą ten band to temat na grubą książkę, a nie krótki tekst…

Prawdziwe opinie klientów
4.9 / 5.0 28934 opinii
pixel