Co się z Wami stało, Coldplay?

Powinienem zacząć ten tekst od słów „co się z Wami stało przez ostatnie lata”? Naprawdę nie kumam muzycznej drogi Coldplay od bardzo długiego czasu. Zawsze podkreślam, że szanuję to, kiedy dany artysta podąża własną ścieżką, ale w tym wypadku naprawdę nie rozumiem! Jeśli chodzi o początki, to naprawdę byli dobrze. Zaczynali jako wielka nadzieja muzyki brytyjskiej. Wielu słuchaczy i krytyków słyszało w nich echa Radiohead czy też Blur, co tylko podbijało ich popularność. Faktycznie, pierwszy i drugi album niosły w sobie pokłady dobrego alternatywno-popowego grania. W ich muzie może nie było przekraczania barier czy szukania nowych brzmień, ale bazując na sprawdzonych schematach, tworzyli zgrabne, przebojowe numery. Było w nich trochę nostalgii, angielskiej mgły, ale koniec końców wychodziło im to naprawdę dobrze. Chris Martin oczywiście od razu stał się nowym idolem nastolatek i podbił serca słuchaczy. Lekko speszony chłopak, śpiewający romantyczne teksty? No która kobieta nie chciałaby go przytulić? Takie numery jak mega hit „Yellow” czy „Clocks” miały w sobie to coś i nie dziwię się, że podbiły serca.
Ich debiut „Parachutes” oraz w pewnym sensie klasyczny „A Rush of Blood to the Head” sugerowały, że Coldplay ma zamiar namieszać na alternatywno-pop-rockowych scenach. Kiedy wydali „X&Y”, mój kredyt zaufania do Chrisa i reszty został lekko naruszony. Niby panowie nadal poruszali się w tej estetyce, ale jakby było jaśniej, bardziej przebojowo, zachowawczo i pod publikę. Były tam fajne momenty jak „What If”, ale niestety, moim zdaniem, było tam więcej pogoni za szerszym gronem odbiorców przy jednoczesnym zjadaniu własnego ogona. Oczywiście nie ma nic złego w zdobywaniu większej publiczności, ale uważam, że lepiej zdobywać stadiony na swoich zasadach, a nie iść na łatwiznę. Mimo wszystko album ten nie był niestrawny, raczej pozostawiał niedosyt i lekki niesmak.

Sytuacja wróciła do normy za sprawą „Viva la Vida or Death and All His Friends”. Uważam, że to ostatni dobry, a w moim prywatnym rankingu najlepszy Coldplay. Takie numery jak „Cemeteries of London”, „Violet Hill” czy „Strawberry Fields” to prawdziwe perełki, do których wracam, co prawda trochę w trybie guilty pleasure, ale jednak. W tym momencie zastanawiałem się, co będzie dalej — czy Coldplay nagra znów coś bezpiecznego, czy pokusi się o eksperyment i wyjście ze strefy komfortu.
No i tu zaczęły się schody, a raczej upadek, przynajmniej w moich oczach. Zawartość takich albumów jak „Mylo Xyloto”, „Ghost Stories” czy „A Head Full of Dreams” mógłbym skomentować kultowym memem z Marianem Paździochem... Nie rozumiem tego, co się tu zadziało i dzieje do dziś. Panowie dumnie ruszyli w kierunku absolutnie miałkiego grania. O ile z „Mylo” czy „Ghost” byłbym w stanie wycisnąć półtora dobrego numeru, to przy „A Head Full of Dreams” nie jestem w stanie. To album, który w 100% dał początek tej nowej drogi Coldplay. Zespół penetruje przeboje rodem z ultra komercyjnych stacji radiowych, sięgając po elementy r’n’b, których nie powstydziłby się Jason Derulo. Taki numer jak „Army of One” zniknąłby w odmętach innych radiowych "hitów", gdyby nie znana nazwa kapeli.

Na obronę Coldplay padały argumenty, że nadal są w doskonałej formie koncertowej i te numery wybrzmiewają dopiero przy odpowiedniej oprawie. Mhm... Jeśli coś jest średnie, to nawet milion laserów i obrotowe sceny nie zmienią mojego nastawienia. Wydaje mi się, że sam zespół zrozumiał, że część fanów tęskni za tym, co było kiedyś, i dzięki temu otrzymaliśmy „Everyday Life”. Czy to był powrót do formy? Ja bardziej stawiam go na poziomie „X&Y”. Pomimo, że „Everyday” trochę mi się dłużył, to od strony muzycznej był to przeskok o niebo w porównaniu z trzema poprzednimi krążkami. Może dałem się oszukać, ale wierzyłem, że jest jeszcze nadzieja.
Niestety myliłem się. Coldplay bez litości zaatakował mnie „Music of the Spheres” oraz „Moon Music” — jeszcze gorszymi płytami niż wcześniej. Produkcyjnie to drogie materiały, ale muzycznie — no niestety. To moje zdanie, nikt nie musi się zgadzać. Na dwa albumy podoba mi się tylko refren z „My Universe”, który i tak powtarzany jest tak często, że nauczyłby się go nawet ktoś, kto nie potrafi opanować tabliczki mnożenia. Ale ta melodyjka w głosie Chrisa mnie kupuje.
Nie widzę sensu nagrywania takich albumów i nie wiem do końca, do kogo są skierowane. Zespół, który powstał prawdopodobnie z miłości do Radiohead czy brytyjskiej alternatywy, stał się dla mnie przejawem nijakości i braku emocji. Gdyby nie współczesne Coldplay, nie byłoby pewnie takich kapel jak Imagine Dragons, których chyba w tym momencie szanuję bardziej...

Mimo wszystko Coldplay nadal sprzedaje miliony płyt i ma armię fanów, którzy kochają ich muzykę — i spoko, nie ma w końcu w tym nic złego. Coldplay ma sprawiać radość właśnie im. W moim odczuciu zespół przestał istnieć po 2008 roku. Nawet jeśli kiedyś wrócą do dawnego brzmienia, raczej się na to nie nabiorę, bo taka muzyka musi płynąć prosto z serca, a nie być zimną kalkulacją opartą na słupkach sprzedaży.
Szymon.