Appetite for Youth

Jak co piątek zastanawiałem się, o czym dziś możemy porozmawiać... Ostatnio ogłoszono ich koncerty w naszym kraju na rok 2026, wydali dwa „nowe” numery, no i mam do nich niesamowity sentyment... Niech tak i będzie – Guns N’ Roses, proszę Państwa. O tym, że uwielbiam ich muzykę, wspominałem tutaj nie raz. Gunsi to jeden z symboli mojego dzieciństwa, a później bardzo ważna część licealnego buntu.
Byłem zafascynowany ich stylem życia. Chciałem palić, pić i bawić się tak jak oni. Wiem, że brzmi to ultra cringe’owo, ale mając te naście lat, wszystkie te cylindry, kowbojki i gołe baby robiły na mnie niesamowite wrażenie. Z czasem zacząłem zauważać, że niestety jestem zbyt biedny, aby szaleć tak jak oni. Jednak mimo to starałem się jak mogłem! Były czerwone Marlborasy, były Jacki Danielsy, no i baby też były – może nie takie jak ich wybranki, ale zawsze...
Nie znaczy to, że byłem zafascynowany Gunsami tylko z tych względów. Nie! Uwielbiałem i w sumie nadal uwielbiam ich numery. Moje pierwsze zetknięcie się z ich muzyką to oczywiście klipy do takich numerów jak „Don’t Cry”, „Welcome to the Jungle” czy „Live and Let Die”. Strasznie siadła mi ta muza. Jednak prawdziwy cios przyszedł w momencie, kiedy dzięki uprzejmości MTV obejrzałem ich legendarny koncert z Tokio. No ludzie! Co tam się działo!
Dla mnie to było coś cudownego! Cała ta energia, ich zachowanie, to było coś, czego się nie spodziewałem. Panowie badboye na pełnej! Od tego momentu w ruch poszło zbieranie plakatów, naklejek i wszystkiego, co było związane z G’N’R. Pamiętam jak dziś, kiedy w jakimś sklepie papierniczym znalazłem zestaw naklejek Gunsów, którymi później oblepiłem całą swoją półkę, na której zaczynały ustawiać się kasety. No coś pięknego...

Kiedy zacząłem wnikać w pełne krążki Gunsów, to chyba na samym początku najbardziej do gustu przypadła mi jedynka „Use Your Illusion”. Wiadomo, że „Appetite” było cudowne, ale jakoś nie siadło mi tak jak „November Rain” czy inne hiciory z żółtej płyty. Sytuacja zaczęła się zmieniać, jak dorastałem. W okresie 12–14 lat debiut Gunsów był dla mnie biblią. W tych numerach nie widziałem fajnego, zgrabnie zagranego, przebojowego rock’n’rolla, a bardziej dźwięki stworzone przez łobuzów dla prawdziwych buntowników.
Czy dziś widzę i słyszę to inaczej? Nie. Pomimo iż był to zespół mainstreamowy, komercyjny, to jednak była w nich jakaś prawda i młodzieńczy bunt. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Gunsi tak naprawdę byli ostatnim z takich prawdziwych, klasycznych rockowych bandów. Chwilę po nich przyszedł Cobain i rewolucja z Seattle i kapele w stylu Gunsów mało kogo interesowały. Oni jednak wstrzelili się idealnie i pomimo zmieniającej się mody nadal byli w czołówce.
Wracając do muzy Axla i reszty... Katując ich płyty, odkrywałem poboczne projekty muzyków GNR. Slash’s Snakepit fajnie ocierał moje łzy, solowy Duff w sumie też, ale brakowało mi tego głosu Rose’a. Brakowało mi również pomysłów i brzmienia Izzy’ego. Stradlin był i jest dla mnie gościem, bez którego Gunsi nigdy nie zabrzmieliby tak samo. Wystarczy odpalić jakikolwiek solowy album Izzy’ego, aby zrozumieć, o czym piszę.
Wiem, że utarło się, iż to Slash i Axl są trzonem tej kapeli, ale bez Stradlina nie byłoby większości tego, co dziś uznajemy za kanon tego bandu. Kiedy Izzy opuścił chłopaków, moim zdaniem zespół stracił w pewnym sensie duszę. Gilby Clarke był OK i fajnie sprawdzał się na koncertach, ale... był to również początek końca tego zespołu – przynajmniej dla mnie. Wiem, że wcześniej nastąpiła zmiana za perkusją i Sorum zastąpił Adlera, ale w momencie, gdy Izzy opuszczał zespół, działo się tam naprawdę źle.

Axl był na takim egotripie, że zahaczało to wręcz o jakąś chorobę psychiczną, a reszta zespołu bawiła się na wszelkie możliwe sposoby. I tak wszystko powoli rozpadało się na oczach fanów. Pierwszy chyba skład opuścił Slash, później reszta, a na samym końcu Duff. Axl natomiast uparcie twierdził, że nowy album ukaże się lada moment. Nawet grał koncerty na początku lat 2000, aby pokazać, że ten zespół nadal jest w formie, a nowy skład wcale nie ustępuje temu, co było... Taaaa... było to dziwne.
Warto zaznaczyć – a wiele osób o tym zapomina – że w składzie, oprócz Axla, pozostał również Dizzy Reed, czyli „oryginalny” klawiszowiec GNR, który gra pod tą nazwą od 1990 roku. W tym samym czasie Slash, Duff i Matt, wraz ze Scottem Weilandem i Davem Kushnerem, stworzyli Velvet Revolver – zespół naprawdę zajebisty. Mimo wszystko fani cały czas czekali na jakiekolwiek wieści ze strony Axla i jego Gunsów.
Jeśli mam być szczery, uważam, że to wcielenie nowego zespołu brzmiało najlepiej w 2006 roku. Pomijam fakt, że gościnnie na koncertach pojawiał się Izzy, ale sam Rose był w tak zajebistej formie wokalnej, że nie mam pytań. I mimo że wydawało mi się, iż wśród moich znajomych tylko ja wierzyłem, że „Chinese Democracy” ujrzy światło dzienne – udało się. 23 listopada 2008 roku album leżał na sklepowych półkach.
Czy był tak dobry, jak mówił Rose? Nie. Czy był tak zły, jak pisali fani Slasha i reszty? Też nie. Był to porządny rockowy album, inny niż wcześniejsze dokonania Gunsów, ale słuchało się go całkiem przyjemnie. Największym minusem było to, że wiele patentów było spóźnionych o dobre kilka lat. Eksperymenty Axla zostały po prostu wydane nie w czas. Krytycy porównywali „Demokrację” do drugiego albumu Velvet Revolver, który bardziej przywoływał ducha GNR niż ówczesne Gunsy. Efekt? Kiepska sprzedaż jak na rangę wydarzenia.
Ja osobiście naprawdę lubię ten album i wracam do niego z przyjemnością. Jednak to, że Axl potrzebuje reszty, wiedział chyba każdy – nawet on sam. Zaczęła się więc gra w podchody bogatych panów. Duff wystąpił z Gunsami gościnnie, Slash w wywiadach wspominał dawne czasy. I tak w 2016 roku Gunsi się reaktywowali. Co prawda była to reaktywacja ograniczona do powrotu Slasha i Duffa, ale zawsze coś.
Reszta oryginalnego składu? Izzy podobno dostał za mało kasy, a Adler to Adler. Tak czy inaczej, moje dziecięce marzenie się spełniło. Na pierwszym koncercie GNR w tym składzie znów czułem się jak dzieciak przed MTV. Wierzyłem, że panowie zaraz wejdą do studia. Z czasem jednak Axl brzmiał coraz gorzej i wiedziałem, że nowy album nie będzie „AFD” XXI wieku. Chciałem tylko czegoś na poziomie „Chinese Democracy”, ale z większym rock’n’rollowym zacięciem.

Nowych numerów doczekałem się w 2021 roku. „Nowych”, heh... Były to odrzuty z „Demokracji”, znane mi z bootlegów. „Absurd” i „Hard Skool” okazały się totalnym paździerzem. Gdyby nagrał to inny zespół – spoko. Ale jeśli coś takiego wydaje jeden z największych rockowych bandów w historii, to trudno przejść obok tego obojętnie.
Rok później zaliczyłem kolejny koncert Gunsów. Już bez emocji. Poszedłem głównie po „Don’t Cry”. Axl brzmiał trochę lepiej, ale nadal była Myszka Miki. Gdyby zeszli się w 2006 roku – byłoby genialnie. Rok później wleciały kolejne single – równie nijakie. I tak dotarliśmy do 2025 roku. Widziałem ich na pożegnalnym koncercie Ozzy’ego – było OK. Fajnie, że zagrali mniej popularne numery Sabbath, nowy perkusista Isaac Carpenter daje radę, a Axl w końcu brzmi jak człowiek.
Nowe numery? Bez komentarza. Mam nadzieję, że zapowiadany od dekady album nie będzie zawierał tego materiału, choć doskonale wiem, że będzie. Gunsi stali się objazdowym cyrkiem. Kocham stare płyty, nawet „Demokrację”, ale odgrzewany kotlet wywołuje już tylko odruch wymiotny. Koncerty nic nie wnoszą, Axl nie ma sił, Slash i Duff mają pomysły, ale Rose tego nie zaśpiewa. Nawet jeśli w studiu się uda, to na żywo będzie kabaret.
Jego baryton i dolne rejestry nadal są świetne, ale wysokie wokale już nie brzmią. Problem w tym, że Axl nie potrafi się z tym pogodzić. Rozumiem strach przed naruszeniem legendy, ale to, co robią teraz, bardziej ją niszczy niż chroni. Czy wierzę, że nowy album wyjdzie? Tak. Czy wierzę, że będzie dobry? Nie. I tak go kupię – z sentymentu. Ale na koncert? Już nie.
Tak czy inaczej – Guns N’ Roses to bohaterowie mojego dzieciństwa i młodości. I tego nikt i nic nigdy nie zmieni.





