50 LAT IRON MAIDEN!

Proszę Państwa! Iron Maiden jest już z nami pół wieku.
Z tej oto okazji postanowiliśmy wrzucić płyty tego ikonicznego bandu w promkę, aby każdy mógł sobie uzupełnić kolekcję Maidenów z okazji ich święta oraz troszeczkę „podyskutować” o tym zespole. Zwłaszcza że być na scenie 50 lat i nadal elektryzować publikę, to jest wyczyn potężny. Nie będzie to wikipediowa notka, a klasycznie – słowa prosto z serca. Mam nadzieję, że nie popłynę za mocno i będzie to w miarę zgrabne, no ale sami wiecie, jak to czasami bywa!
Fakt, napisać kilka zdań o tak absolutnie ikonicznym zespole, który wychował pokolenia, ukształtował gatunek, jest dosyć trudne, ale… Jeśli ktoś śledzi te wpisy, ten wie, że Maiden niegdyś byli absolutnymi bohaterami mojego dzieciństwa i to oni – obok Sabbath, Mety i Slayera – wprowadzali mnie w świat metalu. Nagrali 17 albumów, z czego lekko ponad połowa to absolutne klasyki gatunku. Uważam, że Maiden, jako jeden z niewielu bandów z tzw. starej gwardii, przetrwali każdą muzyczną zmianę. Nawet kiedy to buntownicy z Seattle roznosili rockowe sceny, oni i tak wypełniali stadiony, a takie krążki jak chociażby „Fear Of The Dark” królowały na listach sprzedaży. Nawet twórcy gatunku, czyli Black Sabbath (którzy zresztą wraz z Dio występowali w roli ich supportu), spadli na niższe sceny, a Maiden dalej nieśli nadzieję, że heavy metal nie umiera.
Każdy z ich albumów, jakie poznawałem w okresie dziecięcym, w pewien sposób kształtował mnie i moje podejście do klasycznego heavy czy też szeroko rozumianej muzyki rockowej. Mimo iż dziś Iron Maiden nie są tak częstym gościem na moich playlistach, to szacunek do nich mam olbrzymi. Pomimo iż czasami wierzgam ze złości i śmiechu, widząc te walki na miecze z Eddiem czy plastikowe samolociki, to wspomnienia z ich albumami mam olbrzymie.
Jeśli mam być szczery, to dziś chyba najczęściej wracam do albumów nagranych z Di’Anno. Pomimo iż jako 14-latek chciałem wydzierać sobie Eddiego z okładki „Piece Of Mind”, który uważałem za najlepszy album IM, to jakoś tak wyszło… Punkowa iskra Paula chyba wygrywa na chwilę obecną z „rycerskimi” zaśpiewami Bruce’a. Co będzie za rok – nie wiem. Jednak nie ma co udawać i świrować hipsterskiego pawiana. To właśnie z Dickinsonem na wokalu ten band zyskał prawdziwą moc, a pomysły Harrisa wreszcie mogły być wykonane w 100%. Bruce był i jest frontmanem idealnym, jeśli chodzi o Ironów. Jego głos, jego charyzma to lwia część legendarnych płyt Maiden. Każdy krążek wydany z nim w latach 80. to absolutne heavy metalowe pierdolnięcie i tyle. Nieważne, czy weźmiemy na warsztat „The Number Of The Beast” czy „Seventh Son Of The Seventh Son”, to i tak trafiamy w muzyczny absolut. Jeśli ktoś na tych płytach słyszy jakieś zapychacze czy słabe momenty, to po prostu bredzi i tyle!
Nie można również zapominać o koncertowym arcydziele oraz – moim zdaniem – najlepszej heavy metalowej koncertówce, czyli „Live After Death”. Swoją drogą, jest to chyba moja ulubiona okładka Maiden, ale to tak na marginesie. Jednak gdyby ktoś mnie złapał i, grożąc odebraniem życia, kazał mi wskazać swoją ulubioną płytę z Dickinsonem z tego właśnie okresu, to nie wiem, co by się stało... Chyba postawiłbym na „Somewhere In Time”. O matko, jaki to jest genialny album! Każdy z numerów na „Somewhere” to poezja i jednocześnie wizytówka brzmienia heavy metalu połowy lat 80. Panowie odświeżyli tutaj swój styl, dodali nowe smaczki, które jeszcze bardziej uwypuklili na wspomnianym „Siódmym Synu”.

Nie zgadzam się jednak, że po tych krążkach Maiden przestali nagrywać już tak jakościowe numery. Faktycznie, na „No Prayer for the Dying” słychać, że troszkę pomysły im się kończą, ale i tak znajdziemy tam zajebiste numery jak chociażby „Tailgunner”, „Holy Smoke” czy kultowy „Bring Your Daughter... To the Slaughter”. No, ale OK – jako całość wybitne to nie było. Jednak jeśli ktoś już marudzi przy „Fear Of The Dark”, to nie mam pytań! Album ten od początku siedzi mi niesamowicie. Jest tam również masa bardzo niedocenianych numerów, które osobiście uwielbiam. Przykłady? Proszę bardzo – chuligański „Weekend Warrior” czy „Judas Be My Guide” to jak dla mnie prawdziwe perełki. Szkoda, że przy tych wszystkich rocznicowych trasach nigdy nie wrzucili tych numerów do setu, no ale...
Skoro jesteśmy już w latach 90., to wkurwia mnie niesamowicie pomijanie ery Bayleya. Wiem, że fani nadal moczyli się po nocach, gdyż w składzie nie było Dickinsona, ale cholera! Blaze nagrał z Maidenami dwa zajebiste krążki. Serio, taki „The X Factor” bije na łeb na szyję ich ostatnie dokonania. Nie wspomnę również o tym, że „The Clansman” z „Virtual XI” to prawdziwa koncertowa petarda i hicior, których próżno szukać na takim „The Book of Souls”. Jeśli ktoś teraz zacznie mi tłumaczyć, że teraz Maiden jest zespołem bardziej progresywnym itp., to nie ręczę za siebie. Nie można tłumaczyć braku pomysłów i muzycznej nudy słowem „progresja” i tyle.
Po wydaniu „Brave New World” – oczywiście z Brucem i Adrianem w składzie – Maiden znów byli na ustach wszystkich. Faktycznie, album ten był genialny i magiczny. Jest to moim zdaniem jeden z ich najlepszych albumów oraz ostatni w pełni doskonały album Ironów. „Dance Of Death” oraz „A Matter of Life and Death” mają swoje momenty, ale do doskonałości „Brave” im daleko. Jednak są tam oczywiście mega numery, do których lubię wracać. Tutaj największy nacisk kładę na – moim zdaniem bardzo niedoceniany, a pokazujący inne oblicze tego bandu – „Journeyman”.

Po tych krążkach jednak moja więź z Ironami słabła, i to nawet bardzo. Poznawałem inne gatunki, ruszałem w bardziej szalone muzyczne rejony. Jednak cały czas gdzieś tam z sentymentem zerkałem w stronę Maidenów. Odpalałem ich nowe albumy, ale niestety nie były to miłe powroty do domu. Nie lubię „The Final Frontier”, a co do wspomnianej „Książki” i „Senjutsu” – nie będę się rozpisywać, bo to kulturalny sklep i nie wypada mi zbytnio przeklinać. No, ale jeśli chcecie, to Was lekko naprowadzę… Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, opisujące zawartość muzyczną tych płyt, zaczyna się na „G”, a kończy na „O”.
Nie zmienia to jednak faktu, że Iron Maiden nadal zajmuje ważne miejsce w mojej edukacji i bez ich muzyki pewnie mój świat, moje życie nie „brzmiałoby” tak jak teraz. W sumie to nie wiem, czego im życzyć z okazji tych 50. urodzin. Sukcesu? Chyba więcej nie da się osiągnąć. Publiki, która będzie chodziła na ich koncerty przez kolejne lata? To też bez sensu… Może jednak wypada im po prostu podziękować – za doskonałe płyty, za wspomnienia, za dzieciństwo i muzyczną edukację, i za to, że są ciągle z nami i dostarczają nam emocji.
Chyba tak... No to co... Up The Irons i udanych kolejnych 50 lat!
