METALLICA St. Anger 2LP ORANGE
Kolejna odsłona kolorowych krążków jednego z największych, a może i największego metalowego bandu w historii. Brakuje jednak „Load” i „ReLoad” jeśli chodzi o kolejność, więc mam nadzieję, że to zapowiedź wyczekiwanego przez fanów boxa. Pamiętam jak przed premierą „St. Anger” każdy zastanawiał się jak Metallica poradzi sobie bez swojej duszy i w sumie ostatniego metalowego pierwiastka, czyli Jasona. W tym wypadku nie ma co tak naprawdę gadać, gdyż odejście Newsteda było wielkim ciosem wymierzonym w zespół.
Można dyskutować, że w sumie to mało komponował, więc nie wnosił w sumie nic w kompozycje kapeli. Jednak dla mnie to właśnie on był prawdziwym basistą Mety. Kiedy poznałem ten zespół, to właśnie on tam grał. To on mielił jak oszalały głową na koncertach, które oglądałem na DVD. To on idealnie podbijał wokale Jamesa i nawet w balladach pilnował, abyśmy nie zapomnieli, że mamy do czynienia z metalowym bandem. Oczywiście kocham innowacyjność Cliffa i albumy z nim nagrane, ale... Pierwotnie „St. Anger” miało ukazać się właśnie jeszcze z Jasonem, ale jego odejście w 2001 roku oraz późniejszy odwyk Jamesa doprowadziły do przesunięcia premiery wydawnictwa.
Sami muzycy przyznali w wywiadach, że wszystkie te zawirowania miały wpływ na brzmienie tych numerów i ogólny kształt tego albumu. Między majem 2002 roku, a kwietniem 2003 James, Kirk, Lars oraz producent Bob Rock dokończyli nagrywanie materiału sami. Rolę basisty w studiu przejął wspomniany Rock, co nie było spoko decyzją, ale o tym trochę później. Potraktowali oni ten album jak grupową terapię. Nie ma żadnego wywyższania się, nie ma wyskoków do przodu. Cały band miał być jednym organizmem, jednym potworem. Nikt chyba nie spodziewał się, jak to będzie brzmieć. Zarówno fanatycy, jak i hejterzy byli bardzo zdziwieni tym, co tutaj się wydarzyło.
Na samym początku przyznam, że bardzo lubię ten krążek, mimo całej żółci jaka wylała się na ten album i chyba wylewa do dziś, ale już w mniejszym stopniu. Uważam, że był to ostatni album, kiedy muzykom Metalliki jeszcze się naprawdę chciało. Tak naprawdę ten swojego rodzaju eksperyment stawiam wyżej niż „72 Seasons” czy „Hardwire”. Nie twierdzę, że są to albumy beznadziejne, ale trochę na siłę. Na „St. Anger” panowie chcieli się wyżyć i to po prostu zrobili. Od tego albumu już nigdy nie zabrzmieli tak ciężko i tak agresywnie. Mimo, że uwielbiam ich bezgranicznie, uważam że stali się więźniami swoich fanów. Grają tak, aby w miarę to przypominało ich dawne dokonania.
Nowe albumy jednak nie mają w sobie już tej surowości, czy nawet pomysłowości, którą ma właśnie „St. Anger”. Nie przypominają również tych albumów, o których fani śnią do dziś. Nie chcę tutaj też stawiać jakiś spektakularnych pomników temu albumowi, gdyż nie był to krążek pozbawiony wad. Nawet nie chodzi mi już o brzmienie Larsa, którego w sumie zapowiedź mieliśmy już w numerze „I Disappear”, a o samą długość tych kompozycji. Sam po pierwszym odsłuchu zastanawiałem się jaki jest sens robienia numerów po 8 minut, w których w sumie nic się nie zmienia.
No i oczywiście brak solówek! Uważam, że Kirk miał rację, aby dorzucić cokolwiek. Zresztą wystarczy odpalić współczesne koncertowe wersje, czy to numeru tytułowego, czy też „Dirty Window”. Jak dla mnie brzmi to doskonale. Normalne brzmienie garów i dorzucenie tych solówek w stylu Kerry’ego Kinga daje tej muzie zupełnie nowy wymiar i wręcz odczarowuje cały album. No i trzeba też przyznać, że krążek ten posiadał wiele ciekawych riffów, a przynajmniej znacznie ciekawszych niż ostatnie dokonania Mety.
Przecież takie numery jak „The Unnamed Feeling”, „Invisible Kid” czy „Shoot Me Again” naprawdę brzmią świetnie. Mają w sobie taką punkową wręcz agresję i hardcore’owe zacięcie. Z większą przyjemnością wysłuchałbym ich na koncercie, niż kolejnej wersji „Enter Sandman”. Jednym z błędów było również to, że Robert Trujillo nie zagrał w studiu, a tylko na dodatkowej płycie DVD. Niby gra to, co tak naprawdę zagrał w studiu Bob Rock, ale ma to w sobie większą głębię i jednocześnie lepiej podkreśla pewne zagrywki czy to Larsa czy całej kapeli. Zresztą Robert jest zajebistym basistą, niestety jednak nowe numery Metalliki moim zdaniem pokazują tylko niewielki procent jego umiejętności.
Reasumując... Moim zdaniem jest to najlepszy album „Mety 3.0” i zamknięcie okresu kiedy muzycy poszukiwali i przekraczali pewne granice. Śmieszy mnie porównywanie też tego albumu do nieszczęsnego „Lulu” nagranego w kolabo z Lou Reedem. Zaznaczę jednak jeden fakt, że panowie nagrali ten album, bo dzięki temu mieli okazję współpracować z jednym ze swoich idoli.
W przypadku Metalliki nie liczę już na powrót do brzmienia „Master Of Puppets” czy „Ride the Lightning” i chyba nawet tego bym nie chciał. Wydaje mi się, że tym momencie większą frajdę sprawia im granie ballad, czego potwierdzeniem mogą być ich akustyczne sety, gdzie brzmią fenomenalnie, niż udawanie thrash metalowej ekipy na siłę.
Tracklista:
A1 Frantic
A2 St. Anger
A3 Some Kind Of Monster
B1 Dirty Window
B2 Invisible Kid
B3 My World
C1 Shoot Me Again
C2 Sweet Amber
C3 The Unnamed Feeling
D1 Purify
D2 All Within My Hands