FLORENCE & THE MACHINE Dance Fever 2LP
Można powiedzieć, że z Florence i jej zespołem "koleguję" się od samego początku, czyli od momentu, kiedy usłyszałem singiel “Rabbit Heart (Rise It Up)”, który mówiąc kolokwialnie, pozamiatał. Z każdym kolejnym wydawnictwem, moja więź z muzyką Flo stawała się coraz mocniejsza.
W roku 2009, kiedy to po raz pierwszy usłyszałem “wyczyny” Florence, w Polsce jej muzyczna moc zaledwie lśniła lekko gdzieś na horyzoncie, (tak, słuchałem Flo zanim to było modne (hehe)) zaś na świecie, jej głos już mocno rozbrzmiewał. W NME, czy innych zagranicznych magazynach muzycznych, mówiono o Florence, jako o objawieniu muzycznym. Ta fascynacja z czasem oczywiście przyszła i do naszego kraju.. i to na jaką skalę!
Jej twórczość trafiła w moje gusta potężnym ciosem, przed którym w sumie niezbyt się broniłem. Nie ukrywam tego, że uwielbiam Stevie Nick, a cały Fleetwood Mac uznaję tylko z nim na pokładzie zespołu ("Tango In The Night" to jeden z najlepszych popowych albumów ever!). Flo była niczym Stevie, tylko "na sterydach". Posiadała ten sam baśniowy klimat i mistycyzm, zupełnie jak Nicks, ale u niej wszystko to było bardziej uwypuklone i spotęgowane. Nimfy, wróżki, nawiązania do Alicji w Krainie Czarów… Magia.
"Lungs" brzmiał idealnie, a każdy następujący po sobie numer, to była świeżość okraszona genialnymi melodiami. Natomiast największym plusem i magnesem przyciągającym mnie do tych piosenek, był oczywiście wokal, który jest absolutnie nie do podrobienia.
"Ceremonials", czyli kolejna artystyczna “wypowiedź” artystki nie pozostawiła mi żadnych złudzeń. Florence Welch to artystka kompletna! Wokalnie znów mnie zaskoczyła, bo już myślałem, że nie da się wyżej, lepiej, a jednak! Pierwszy singiel promujący ten album ("What The Water Gave Me") to tylko utwierdzenie w tym, że jej debiut i sukces za nim idący, to nie przypadek. Kiedy ukazał się wspomniany numer, to najzwyczajniej “zgwałciłem” przycisk repeat. Emocje zawarte w tych 5 minutach i 33 sekundach były dawkowane idealnie. Florence i chórek jej towarzyszący pozwalała nam wkręcać się w jej "baśniowy", uduchowiony świat. Jednak prawdziwą perła tego wydawnictwa było "Spectrum", lub jak kto woli "Say My Name". Tak się proszę Państwa robi pop z najwyższej półki w XXI wieku i tyle!
Trzeci album, czyli "How Big, How Blue, How Beautiful" jest chyba jej najbardziej “Fleetwoodowym” tworem, co jak się już pewnie domyślacie, mi pasuje i to bardzo. Zresztą sama okładka ma w sobie vibe "Rumours". Takie numery jak "What Kind Of Man", "Delilah" czy otwierający "Ship To Wreck" to popowe bangery, oparte na retro klimacie. Coś pięknego!
Czwarta odsłona Florence and The Machine, czyli "High As Hope", to pierwsze dzieło, do którego miałem mieszane uczucia. Po pierwszych przesłuchaniach był jak dla mnie zbyt spokojny, zbyt wyważony i wyciszony. Nie miał tej zadziorności, jak trzy poprzednie. Czułem się jakbym słuchał studyjnego suplementu do jej "MTV Unplugged". Nie zmienia to jednak faktu, że dostaliśmy znów coś muzycznie ślicznego. Absolutnie doceniam wizję i pomysł na zmianę oraz otwarcie nowych drzwi dróg rozwoju.
Nareszcie na horyzoncie mocno zarysował nowy album, "Dance Fever"! Strasznie podoba mi się "wiedźmowatość" i "celtyckość" tej płyty, zarówno w warstwie muzycznej, jak i całej oprawie graficznej. Cały projekt sprawia wrażenie bardzo mistycznego, ale też mrocznego. W tym momencie mamy już trzy single i każdy z nich jest przyozdobiony obrazkiem, w postaci teledysków. W kategorii obraz skłaniam się w kierunku "Heaven is Here", natomiast jeśli chodzi o muzykę to wybieram "My Love". Wydaje mi się też, że ten album jest jakby zamkniętą całością, gdzie rozbieranie go na poszczególne numery, nie ma większego sensu, dlatego też czekam / czekamy, ponieważ Florence nigdy mnie nie zawiodła, tak też mam nadzieję, (a jestem tego niemal że pewien), będzie i tym razem.
Szymon