VINCE CLARKE Songs Of Silence LP
Vince to ikona muzyki popowej, czy też szeroko rozumianej elektroniki. Zapisał się w historii nieraz. Już pomijając jego udział w Depeche Mode, gdzie bardzo mocno wpłynął na styl pierwszej płyty tego ikonicznego zespołu. Osobiście Clarke to dla mnie przede wszystkim Yazoo. Szanuję Erasure, bardzo lubię ich płyty nagrane do połowy lat 90., ale całościowo to mnie niestety nudzi. Panowie w pewnym momencie poszli w kierunku synthu, który trochę kojarzy mi się z San Remo, a nie dobrą dyskoteką lat 80.
Były to co prawda wyjątki, jak chociażby album „Nightbird”, ale ogólnie to bywa średnio. Yazoo natomiast to synth-popowy geniusz i do tego wokale Alison Moyet... bajka! Bardzo żałuję, że duet ten nigdy nie pokusił się o nagranie jakiegoś nowego materiału, ale widocznie pewne rzeczy są nie do przeskoczenia. Zresztą, jeśli spotykają się dwa mocne charaktery, to tak to się zazwyczaj kończy. No, ale koniec już o Yazoo, bo przed nami pierwszy solowy Vince. Piszę pierwszy dlatego, bo „2Square” czy „Ssss” były kolaboracjami.
„Songs of Silence” jednak nie jest łatwą i przyjemną muzyką. Jeśli spodziewacie się miłych synthowych dźwięków, które porwą Was do tańca, to ten album nie spełni Waszych oczekiwań. Muzyka tu zawarta jest jak okładka tego wydawnictwa. Jest w tym wszystkim coś mrocznego, coś przejmującego. Clark poszedł w kierunku muzyki drone’owej, czasami nawet neo-klasycznej. Otwarciem tego wszystkiego jest „Cathedral”. Podniosły nastrój, ale też mrok skrywający się w tych dźwiękach urzeka słuchacza. Jest w tym pewien vibe Dead Can Dance, co również działa na plus.
Po takim monumentalnym wstępie otrzymujemy coś bardziej zbliżonego do muzyki lat 80., czyli „White Rabbit”. Pomimo lekko dark wave’owego motywu nadal pozostajemy w nieco gotyckim posępnym nastroju. Jest w tych echo Tangerine Dream czy wczesnego Jarre’a, ale w bardziej mrocznym wydaniu. Jak dla mnie bomba!
W podobnym klimacie jest utrzymany również numer „Red Planet”, który jest jednym z moich ulubionych muzycznych pejzaży z tego albumu. Vince za pomocą swoich syntezatorów przenosi nas w kosmiczne rejony, z których nie chce się wracać! Tak jak wspomniałem, jest tu dużo muzyki drone’owej. Vince wręcz ociera się czasami o ściany dźwięku, które spokojnie pasowałyby nawet do pewnym wycieczek muzycznych Sunn O))).
Nie zgadzam się jednak z głosami niektórych depeszy na forach, którzy piszą, że jest to album totalnie bez sensu, bo to nie jego styl. Mhm... Gdyby nagrał instrumentalny album w stylu „Speak & Spell” to wszystko byłoby super? Otrzymalibyśmy tak naprawdę album, który do jego dyskografii nie wniósłby nic, a raczej nie o to mu chodziło.
Vince albumem tym pokazał nam swoje inne, bardziej mroczne oblicze, ale nadal czuć, że mamy do czynienia z wyrafinowanym muzykiem, który wie w którym kierunku chce się udać. Nie napiszę również, że jest to jakiś wielce przełomowy album, na miarę dokonań Yazoo, czy Depeche Mode. Bez wątpienia warto poświęcić mu uwagę i wraz z Vincem zagłębić się w tym muzycznym mroku.
Tracklista:
1. Cathedral
2. White Rabbit
3. Passage
4. Imminent
5. Red Planet
6. The Lamentations of Jeremiah
7. Mitosis
8. Blackleg
9. Scarper
10. Last Transmission