THE CURE Paris 2LP
Z tymi typami spędziłem niegdyś naprawdę mnóstwo czasu. The Cure było jednym z najważniejszych bandów ery mojej młodości. Takie krążki jak „Disintegration” czy „Wish” towarzyszyły mi codziennie i słuchałem ich wiele razy. Z czasem oczywiście poznawałem inne bandy i przeżywałem fascynację nimi. Jednak The Cure pozostało w moim sercu i czasami się spotykamy – za każdym razem są to piękne momenty. Jednak nie zawsze mam ochotę na pełne płyty, które i tak znam na pamięć. Za składankę „the best of” oczywiście nie złapię, bo mam takie zasady, ale koncertówki uwielbiam.
Smakują szczególnie dobrze w czasie posuchy koncertowej, która czasami dopada każdego z nas. „Paris” i „Show” są do takich podróży sentymentalnych idealne. Jest w nich klimat występów The Cure z lat 90., czyli tak naprawdę ich koncertowego prime time’u. Osobiście chyba wolę „Show” ze względu na te bardziej przebojowe i żywsze granie ekipy Roberta. Serio kocham bardziej popowe oblicze tego zespołu. Uważam, że nie odbiega ono od tego bardziej mrocznego oblicza. To nadal był ten sam band, który podbił moje serce mrokiem swojej muzy.
Jednak „Paris” w środowisku fanowskim budził większe zainteresowanie. Siła tej części polegała na oldschoolowości materiału. Panowie postawili tutaj na numery dzięki którym stali się jednym z najpopularniejszych zespołów grających muzykę rockową. Materiał został zarejestrowany w trakcie trzech koncertów kapeli, które odbywały się w Paryżu. Muzyka The Cure strasznie pasuje mi do tego miasta, zwłaszcza nocą, dlatego też zawsze wyobrażałem sobie ten koncert na zasadzie samotnego spaceru po ulicach Paryża. Zresztą, jego początek w postaci „The Figurehead” z płyty „Pornography” tylko potęguje we mnie tego typu wizje. Kocham ten numer, a w tej wersji wydaje się jeszcze bardziej depresyjny i przestrzenny. Klimat i smutek ukryty w gitarach Thompsona i Smitha oplata nas, a pulsujący bas Gallupa jest uzupełnieniem ich mrocznego romantyzmu.
Po takim wstępie otrzymujemy „One Hundred Years”, czyli dalej brniemy w pornograficzny i jednocześnie zmysłowy oraz przejmujący klimat. Każdy kolejny numer jeszcze bardziej wciąga w te magiczne wieczory, kiedy fani mogli na własnej skórze przeżyć te numery. Jednak pamiętajmy, że w tym okresie zespół promował „Wish”, dlatego numery z tego albumu też tu znajdziemy. Moim faworytem jest „Apart”, czyli jedna z najpiękniejszych miłosnych piosenek nie tylko w dyskografii Cure, ale też w muzyce rockowej. Ten tekst za każdym razem trafia w sedno.
Czy „Paris” jest punktem obowiązkowym do postawienia na półce? Nie, lepiej zaopatrzyć się w klasyczne LP, na koncertówki, czy B-single zawsze przyjdzie czas. Jednak nie ulega wątpliwości, że jest w tym wydawnictwie coś magicznego i pięknego. Mimo, że publika nie jest tutaj na pierwszym planie, co mnie osobiście wkurza, to czuć, że mamy do czynienia z nagraniem na żywo. Jednak wolę kiedy reakcje publiczności są słyszalne, daje to więcej energii jeśli chodzi odbiór. To jeden minus, a drugim jest zmieniona kolejność numerów w tej reedycji. Wynika to z dorzuconych dwóch numerów w postaci „Shake Dog Shake” oraz „Hot Hot Hot!!!”. Niby spoko, że jest tu coś więcej, ale ja przyzwyczaiłem się do wersji ze swojego zjechanego CD, które gdzieś tam mam w swojej kolekcji. No cóż, The Cure to magia, a ich numery zawsze brzmią genialnie.
Tracklista:
A1 Shake Dog Shake
A2 The Figurehead
A3 Play For Today
B1 At Night
B2 In Your House
B3 One Hundred Years
C1 Apart
C2 Lovesong
C3 A Letter To Elise
D1 Catch
D2 Charlotte Sometimes
D3 Dressing Up
D4 Close To Me
D5 Hot Hot Hot!!!