STONE TEMPLE PILOTS Core LP
Na samym początku chcę odrzucić opinię o tym, że Stone Temple Pilots to druga liga grunge’u. Chociaż tak naprawdę, czy ten zespół był w stu procentach przedstawicielem tego gatunku? Patrząc na ich dokonania w całości to niekoniecznie. Tak czy inaczej, nie kumam tych gadek o drugiej lidze i nigdy chyba nie kumałem. Stone Temple Pilots faktycznie nigdy nie wypełniało tych stadionów co Alice In Chains czy Soundgarden, ale byli bardzo solidnym bandem. Jednak od strony muzycznej ich pierwsze trzy, no dobra... cztery albumy były świetne.
Scott był jednym z najlepszych wokalistów tej ery w muzyce rockowej. Jego charyzma również sprawiała, że nie można było od niego oderwać wzroku. Charakterystyczny taniec i ta rockowa nonszalancja na scenie to było coś. Był jak punkowa mieszanka Bowiego i Morrisona, których zresztą zawsze podziwiał. Scott był również tą osobą, która dała tej muzyce skrzydła, dzięki którym zespół mógł poszybować wysoko. Nie ulega również wątpliwości, że Weiland był też tym, przez którego kapela borykała się z ciągłymi problemami. Jego dzikość i nieprzewidywalność, nie tylko sceniczna, doprowadzała do wielu nieporozumień, czy też zawieszania działalności. Nigdy nie ukrywał tego, że boryka się z potężnym uzależnieniem od narkotyków, które niszczyły nie tylko jego, ale i cały zespół.
Scott przegrał swoją walkę pod koniec 2015 roku. Jego śmierć była ciosem dla fanów zespołu. Był to definitywny koniec marzeń o kolejnym jego powrocie. Czy Stone Temple Pilots radzą sobie dobrze bez Weilanda? Nie powiedziałbym, ale to już kwestia osobista. Dla mnie zespół zakończył działalność, kiedy Scott kolejny raz opuścił ten zespół. To właśnie on był idealnym wokalistą tego zespołu, a zastąpienie go sobowtórem jest trochę niesmaczne, nawet jeśli ich płyty są w miarę ok...
Album Stone Temple Pilots, który szczególnie wbił się w moje serce to właśnie ich debiut. „Core” jest albumem doskonałym i chyba najbardziej odwołującym się do muzyki rodem z Seattle. Miał w sobie przebojowość, ale też ciężar, zarówno muzyczny jak i emocjonalny, który jest wyznacznikiem tego gatunku. Tak ja wspomniałem, Scott jest głównym bohaterem tego krążka. Pokazał tu, że nie jest kolejnym śpiewakiem lat 90., który zniknie ze sceny po pewnym czasie. Potrafił oczarować słuchacza swoją subtelną stroną, tak jak w „Creep” czy „Plus”, ale też doskonale wypadał w szybkich numerach jak „Crackerman”.
Moim ulubionym numerem pozostaje jednak „Naked Sunday”, w którym Weiland absolutnie rozwala mnie swoim wokalem. Muzycznie przypomina mi to Pearl Jam z ery „Ten”, więc mamy tutaj grunge z najwyższej półki. Bardzo żałuję, że na pełny krążek nie wszedł numer „Only Dying”, który został dołączony do jakiejś jubileuszowej wersji „Core”. Kiedy go słucham mam ciary, zwłaszcza, że wiemy jak to się wszystko skończyło... Debiut Stone Temple Pilots to dla mnie jeden z lepszych i ważniejszych albumów rockowych lat 90., który nadal brzmi doskonale i świeżo.
Szkoda, że losy tej kapeli potoczyły się tak, a nie inaczej. Późniejsze reaktywacje nie przynosiły już nic ciekawego. Kapela nie wiedziała chyba w którym kierunku ma iść, a Scott ze swoimi osobistymi problemami zadania im nie ułatwiał. Albumy nagrane po reaktywacji zawierały wiele przestrzelonych pomysłów, które po latach nadal nie zachwycają. Jednak za początkowy okres i albumy jak „Core” czy „Purple” mają u mnie wieczny szacunek za kawał doskonałej muzy.
Tracklista:
A1 Dead & Bloated
A2 Sex Type Thing
A3 Wicked Garden
A4 No Memory
A5 Sin
A6 Naked Sunday
A7 Creep
B1 Piece Of Pie
B2 Plush
B3 Wet My Bed
B4 Crackerman
B5 Where The River Goes