SLIPKNOT Slipknot LP Yellow
O zespole Slipknot pisaliśmy kilka razy, o wznowieniach czy nowych albumach. Jednak wydaje mi się, że całe zamieszanie dookoła tego bandu w tym momencie jest jak najbardziej adekwatne, żeby znów pochylić się nad tym albumem raz jeszcze. Spokojnie, nie kończą działalności, powiem więcej – są w doskonałej formie! Panowie w tym roku obchodzą 25-lecie swojego debiutu. Powróciły stare stroje, no i emocje, które towarzyszyły kiedyś ich muzie.
Slipknot od zawsze uważałem z ekipę, która „za kilka lat” będzie wypełniać stadiony, a fani będą wymieniać ich nazwę jednym tchem obok kultowych metalowych bandów. No i tak też się stało. Oczywiście na przestrzeni lat Slipknot został lekko poturbowany zmianami personalnymi. Uważam, że śmierć Paula Greya, a później odejście i śmierć Joeya Jordisona to był cios potężny. Muzycy byli filarem tej maszyny, ale mimo to zespół grał dalej. W tym momencie, w trakcie tych hucznych urodzin również w zespole pojawił się nowy członek. Eloy Casagrande, który bębnił ostatnio w Sepulturze zasiadł za perką w Slipknot. Uważam, że jest to idealne zastępstwo nieodżałowanego Joeya. Band wreszcie leci w swoich tempach, z agresją i groovem, którego dawno u nich nie słyszałem. Z całym szacunkiem dla Jaya Winberga, który w tym zespole zrobił kawał dobrej roboty, ale Eloy bardziej wpasowuje się w ich brzmienie.
Jednak wracamy do urodzin i debiutu, na oceny tego składu przyjdzie jeszcze czas... Mam wrażenie, że na swoim pełnoprawnym debiucie Slipknot chcieli udowodnić słuchaczom, że nie są fanaberią, czymś co będzie jedynie sezonowym wybrykiem. Co prawda panowie wydali jeszcze wcześniej „Mate. Feed. Kill. Repeat.”, ale ja bardziej traktuje to jako demo. Anders Colsefni, który w tym czasie pełnił rolę wokalisty był zupełnie innym typem wokalisty niż Corey Taylor, co również przekładało się na muzę. Mam jednak nadzieję, że kiedyś otrzymamy normalne wydanie tego krążka, bo na chwilę obecną ceny tego CD to absolutny kosmos. Słychać było tutaj, że Slipknot od samego początku nie chciał być kolejnym nu metalowym bandem. Ekipa z Iowa odstawała od tego nurtu, przynajmniej moim zdaniem.
Na „Slipknot” znajdziemy jeszcze większy rozwój tego zespołu. Mamy tutaj HC, trochę industrialu, deathowo-thrashowe elementy, jakieś skrecze rodem z horroru, a wszystko to podano nam w bardzo współczesny sposób. Tak naprawdę na bazie swoich inspiracji, muzy która ich wychowywała stworzyli swój styl i swoje brzmienie. Jest to w pewnym sensie chaos, ale muzycy idealnie kontrolują jego siłę. Wszystko to w połączeniu z ich wizerunkiem stworzyło nową jakość. Jednak czy był to album doskonały? Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie, ale na bank jest to jeden z tych tytułów obok których nie można przejść obojętnie. Uważam, że oni i Deftones, to zupełnie inne bajki muzyczne niż to, co było uznawane za „nu”, więc takie szufladkowanie wydaje się krzywdzące. Jeśli ten album zestawimy, chociażby z Crazy Town czy Linkin Park, to usłyszymy tę „małą” różnicę w ich brzmieniu od samego początku.
Slipknot wraz z wydaniem tego albumu stał się zjawiskiem muzycznym, ale przede wszystkim popkulturowym. Byli bezczelni, byli agresywni, wyróżniali się wyglądem i zachowaniem. Ich maski zainspirowały kapele jak Mudvayne czy Mushroomhead. Mamy też tutaj pierwsze wielkie hity ekipy z Iowa... „Wait And Bleed”, w którym Corey udowodnił, że potrafi też grać „czysto” oraz „Spit It Out”, który chyba jako najbardziej wpisuje się w nu metalowy nurt, ze względu na rapowane wstawki. Moim ulubionym fragmentem tego albumu będzie jednak „Purity”. Jest to lekko psychodeliczny odlot, który miesza się z metalowo-hardcore’ową muzyką.
Bezdyskusyjnym plusem jest również zmiana wokalisty. Corey swoimi wokalami uwypukla całą magię oraz szaleństwo tej muzy i jednocześnie udowadnia, że będzie jednym z największych wokalistów w gatunku. Można dyskutować, czy do zagrania tego rodzaju muzyki potrzebny jest aż tak duży skład, ale nie zapominajmy o tym, że Slipknot to również koncertowy show, dlatego każda para rąk w tym wypadku zawsze się im przydaje.
Każdy kolejny album Slipknot był ewolucją ich stylu. Osobiście wychodzę z założenia, iż mają oni na koncie trzy doskonałe albumy, trzy dobre i jeden beznadziejny. Już tłumaczę... Od „Vol. 3” stali się już bardziej typowym, metalowym bandem z mainstreamu. Nie było w tym takiego szaleństwa, a bardziej przystępne piosenkowe wydanie zamaskowanego zespołu. Nie było w tym już takiej agresji jak na debiucie, czy chociażby moim ukochanym „Iowa”. Czy stała za tym kasa? Nie wiem, pewnie tak, ale dla mnie był to naturalny rozwój sytuacji tak jak w przypadku Metalliki i ich „Load” czy „ReLoad”.
Po odejściu Joeya i Paula ich muzyka poszła w zupełnie innym kierunku. Czasami było im bliżej do Stone Sour Coreya, niż do muzyki wynikającej z miłości do Slayera czy death metalu. „We Are Not Your Kind” uważam za najbardziej spójny i chyba najlepszy album z tego okresu, natomiast „The End, So Far” to okropny album, którego nie dam rady słuchać, niestety. Słychać, że panowie zrobili ten krążek, żeby po prostu wywiązać się z kontraktu. Po tym tytule też dałem sobie siana z ich muzą. Przyczyniły się również do tego wywiady i dziwna decyzja o wyrzuceniu Jaya.
Jednak nie ma tego złego... Tak jak wspomniałem na początku, w trakcie obchodów 25-lecia wróciły wspomnienia, a setlista, która teraz im towarzyszy, to po prostu „wow”. Mam nadzieję, że ich forma i zapewne uśmiechy skryte pod maskami wynikające z gry Eloya przełożą się na nowy krążek, który sprawi, że znów będę miał 12 lat.
Tracklista:
A1 742617000027
A2 (Sic)
A3 Eyeless
A4 Wait And Bleed
A5 Surfacing
A6 Spit It Out
A7 Tattered & Torn
A8 Me Inside
A9 Liberate
B1 Prosthetics
B2 No Life
B3 Diluted
B4 Only One
B5 Scissors