SLAYER God Hates Us All LP
Kiedy pada nazwa tej kapeli każdy pieje z zachwytu nad „Seasons In The Abyss” czy „Raining Blood”. Nic w tym dziwnego, bo te albumy są kultowe i rozbijają bank. Jednak jest album z tego mniej kultowego okresu, który plasuje się bardzo wysoko. Album, który rozwalił mnie na łopatki i stawiam, go na miejscu drugim w całej dyskografii Slayera, pierwsze miejsce należy do „Seasons”, ale to tak na marginesie. „God Hates Us All” to dziewiąty album Slayera, który był moim pierwszym krążkiem tego zespołu przesłuchanym w całości.
Kiedy pierwszy raz odpaliłem kasetę o tym tytule zamarłem. Po krótkim intro w postaci „Darkness Of Christ: dostałem prosto w łeb numerem „Discipline”. Pamiętam, że przekląłem pod nosem z zachwytu. W tym momencie nic innego nie przychodziło mi do głowy i jednocześnie wiedziałem, że odkryłem jeden ze swoich ukochanych zespołów. Wiedziałem, że Slayer to absolutnie kultowy zespół i znałem hiciory, ale no dostęp do płyt był ograniczony, więc całych krążków niestety nie znałem. Starsi koledzy mówili, żebym posłuchał lepiej „South Of Heaven”.
No i faktycznie było to inne granie, nawet i lepsze, bardziej jadowite, ale i tak katowałem dalej „God hates Us All”. Sam tytuł był zresztą bardziej szatański, no i ta okładka z biblią! Miód. Nawet kiedy panowie zwalniali, jak w singlowym „Bloodline” czy „Threshold” brzmiało to potężnie i sprawiało, że moja 13-letnia pięść z automatu się zaciskała. Zresztą każdy numer na tym krążku miał w sobie ciężar i agresję, o której Metallica mogła śnić, a zło znane mi z płyt Black Sabbath czy Iron Maiden, wyglądało przy tym jak odcinek serialu „M jak miłość”. Brzmienie gitar Jeff’a i Kerry’ego natomiast w tym momencie mojej muzycznej edukacji brzmiały jak metalowa poezja. Perka Paul’a to też był inny wymiar grania. Do dziś uważam, że jest to jego najlepszy album ze Slayerem. Wiem, wiem, że "Divine Intervention" jest cudowne, ale spotkanie z Bogiem, który nienawidzi nas wszystkich było wręcz metafizycznym przeżyciem. No i najważniejszy element układanki, czyli Wuj Tom. Jego wokal w tym momencie nie miał sobie równych i chyba nadal nie ma jeśli chodzi o thrash metal. To co zrobił ze mną w kończącym ten krążek „Payback” to był zachwyt i padło kolejne przekleństwo. Araya wypluwał z siebie agresywne linijki tekstu, a ja siedziałem jak zahipnotyzowany. Numer ten moim zdaniem ma w sobie najwięcej starego Slayera i w przepiękny sposób kończy ten album.
Ten krążek wprowadził mnie w dyskografię zespołu, który uwielbiam do bólu. Pomimo niekoniecznie pochlebnych opinii, czy to starej gwardii, czy dziennikarzy zakochanych w latach 80. uważam, że jest to dużo lepsze wydawnictwo niż „Christ Illusion” nagrany po powrocie Lombardo. Nie zmienia to jednak faktu, że ich cała dyskografia, to piekielnie dobra muza, bez której świat metalu byłby bardzo ubogi.
Tracklista:
A1 Darkness Of Christ
A2 Disciple
A3 God Send Death
A4 New Faith
A5 Cast Down
A6 Threshold
A7 Exile
B1 Seven Faces
B2 Bloodline
B3 Deviance
B4 War Zone
B5 Here Comes The Pain
B6 Payback