NINE INCH NAILS The Downward Spiral 2LP
Zacznę od tego, że Trent jest moim zdaniem jednym z najważniejszych muzyków naszych czasów. Każdy album Nine Inch Nails to dla mnie coś cudownego. Poszczególne ich tytuły to zupełnie inne muzyczne światy, które układają obraz całej kariery Reznora. Nine Inch Nails i Trent to jeden organizm. Nawet kiedy w 2016 roku ten projekt stał się duetem za sprawą dokooptowania na stałe Atticusa Rossa. Od samego początku muza tego bandu była połączona z tym, co się dzieje z Reznorem. Dlatego też dzielę karierę tego zespołu na trzy etapy.
Lata 90. to szalony, agresywny, depresyjno-narkotyczny klimat i chyba jest on mi najbliższy. Później było bardziej pogodnie, melodyjnie, na samym końcu wręcz dystyngowanie, eksperymentalnie i nadal wielką z klasą. „The Downward Spiral” to druga odsłona szaleństwa Reznora. Ja osobiście uznaję go za trzeci album, gdyż „Broken EP” to dla mnie pełnoprawny krążek, chociaż nazwa na to nie wskazuje...
Moje pierwsze spotkanie z „The Downward Spiral” to klip do „Closer”. Z jednej strony czułem się oglądając to i słuchając tego tekstu jakbym był w piwnicy jednego z tych gości, którymi straszyli nas rodzice, tylko kotków tam nie było. Natomiast z drugiej strony było w tym coś pięknego i zajebiście tanecznego, szczególnie w tym końcowym motywie. Słuchałem tego jako dziesięciolatek latek i rozwaliło mi to mózg.
Powiem tak... Jest to jeden z najdoskonalszych i najbardziej przemyślanych krążków lat 90. Trent idealnie połączył tutaj zarówno metalowe brzmienie, grunge’owy brud oraz industrial z tradycjami popu lat 80., który ukryty jest gdzieś w tych wszystkich synthach pod grubą warstwą mroku i depresji zawartej w tekstach. Warto również zaznaczyć, że album ten został nagrany w studiu Le Pig, które mieściło się w domu, gdzie w latach sześćdziesiątych banda Charlesa Mansona zamordowała Sharon Tate.
Wspomniane teksty opowiadały o utraconej miłości i przyjaźni, które koniec końców doprowadzają naszego bohatera do samobójstwa. Już sam początek tej opowieści w postaci „Mr. Self Destruct” to prawdziwa bomba. Pamiętam, że wydawało mi się, że ten album to esencja agresji, dlatego doznałem szoku, kiedy po nim usłyszałem tak delikatny numer w postaci „Piggy” i dyskotekę o nazwie „Heresy”. Przez długi czas nie mogłem również uwolnić się od „March Of The Pigs”... Co to za numer! Jazda od samego początku, która ryje mózg industrialnym jazgotem i raptem wprowadza wyciszenie z klawiszem w tle oraz Reznor zadający pytanie: „Now doesn’t it make you feel better?” i wracamy do piekła. WOW!
Każdy kolejny numer wciągał dalej w to emocjonalne bagno i jednocześnie odkrywał geniusz ukrywający się w pomysłach Trenta. Jeśli uważacie, że jest jakieś inne określenie na numery w stylu „The Becoming” czy „Reptile” to spoko, mi na usta ciśnie się tylko „geniusz”. Końcówka albumu to oczywiście przepiękne „Hurt”. Ten tekst i to, w jaki sposób Trent podaje każdą jego linijkę porównałbym do malarza tworzącego swoje ostatnie dzieło. Jest pogodzony z tym co go czeka, nie ma już w sobie złości, a smutek powoli staje się wspomnieniem. Natomiast ten wybuch na końcu, który w pewnym sensie sugeruje przegraną walkę z otaczającą nas rzeczywistością, to coś co przytłacza jeszcze bardziej niż sam tekst.
Mimo upływu 30 lat, ten krążek nadal brzmi świeżo i nadal zawiera w sobie te same pokłady emocji. Nie przepadam za trasami w stylu „gramy cały album”, ale tutaj takie coś z miłą chęcią bym zobaczył, bo tak jak wspominałem, ten album to jeden z największych muzycznych skarbów lat 90.
Tracklista:
A1 Mr. Self Destruct
A2 Piggy
A3 Heresy
A4 March Of The Pigs
B1 Closer
B2 Ruiner
B3 The Becoming
C1 I Do Not Want This
C2 Big Man With A Gun
C3 A Warm Place
C4 Eraser
D1 Reptile
D2 The Downward Spiral
D3 Hurt