NICK CAVE & THE BAD SEEDS Push The Sky Away LP
Wydaje mi się, że Nick Cave jest artystą o którym piszę dobrze, albo wcale. Nie ważne, czy jego album jest wybitny, czy przeciętny, zawsze jego ocena jest maksymalna. Przykładem może być chociażby jego ostatni krążek nagrany z The Bad Seeds, czyli „Ghosteen”. Ten album wydawał mi się wtórny i nudnawy. Kiedy dzieliłem się opinią na temat tej płyty z ludźmi to słyszałem, że nie znam się, że to Nick Cave, więc co za głupoty gadam. No i nigdy nie widziałem go na żywo, więc co ja tam wiem. W sumie Michaela Jacksona, Elvisa czy Arethy Franklin też nigdy nie widziałem, więc czy to znaczy, że mam nie wypowiadać się na temat ich muzy? No właśnie...
Jednak mam do Cave’a szacunek i odnajduję w jego dyskografii prawdziwe perły, nawet jeśli pewne albumy uważam za przegadane. „Push the Sky Away” jest właśnie jedną z tych pereł. Album ten oczarował mnie już samą okładką. Genialna, przypadkowa fotografia przedstawiająca Nicka odsłaniającego zasłonę w swojej sypialni i przemykającą obok Susie Bick, czyli jego żonę. Moment ten uchwycił fotograf Dominique Issermann, który w tym czasie zajmował się sesją zdjęciową w której Bick brała udział. Efekt okazał się tak poruszający, że przypadkowa fotografia wylądowała na okładce „Push The Sky Away”. Jest w tym coś tajemniczego, intymnego i zmysłowego. Nie wyobrażam sobie lepszej okładki, która tak idealnie odda zawartość tego albumu.
„Push The Sky Away” to oszczędność formy, to minimalizm, ale też ponury nastrój. Album ten określiłbym jednym słowem: „wypalenie”. Nie chodzi oczywiście o wypalenie artystyczne, bo w przypadku The Bad Seeds nie ma o tym mowy. Chodzi o wypalenie życiowe, znudzenie codziennością i odrzucenie wszystkiego co nas otacza. Jest to moim zdaniem dywagacja nad życiem, nad zmianami jakie w nim zachodzą na przestrzeni lat. Jest w tym również charakterystyczny dla Cave’a ból istnienia ukrywający się w muzycznym mroku i poetyckich tekstach. Pierwszy raz słuchając tego albumu miałem wrażenie, że wszystko dookoła zaczyna zwalniać.
Wydaje mi się, że ten album, to jedna opowieść, każdy numer wypływa z drugiego tworząc jedną całość, jak chociażby wiersz. Nie znajdziemy tu rockowych brzmień jak na albumach Grindermana. Na tym albumie panuje spokój i mroczne wyciszenie. Czasami klimat tego krążka przypominał mi niepokój ukryty na „Murder Ballads”, co jest olbrzymim plusem. Nick również kojarzy mi się tutaj ze starszym panem, który siedząc w ciemnym pokoju, paląc papierosa, spoglądając na przemykające na ścianach cienie zatapia się w swoich wspomnieniach. Takie wrażenie potęguje szczególnie „We Real Cool”. Obok tytułowego kawałka jest to mój ulubiony fragment tego krążka. Albumem tym Nick kolejny raz wzniósł się na wyżyny artystycznego kunsztu. Stworzył album, który dołuje, przygnębia, ale też, szczególnie za sprawą tytułowej piosenki, daje wiarę w lepsze jutro.
Mam wrażenie, że Nick tworzy te albumy dla samego siebie, a to, że przy okazji komuś to się podoba lub nawet zmienia czyjeś nastawienie do życia, to tylko wypadek przy pracy. Nawet jeśli nie uwielbiam wszystkiego co nagrywa, to przyznaję, że jest wielkim artystą, który ból przekuwa w sztukę i za to należą mu się wielkie brawa.
Tracklista:
A1 We No Who U R
A2 Wide Lovely Eyes
A3 Water's Edge
A4 Jubilee Street
A5 Mermaids
B1 We Real Cool
B2 Finishing Jubilee Street
B3 Higgs Boson Blues
B4 Push The Sky Away