MERCYFUL FATE Don't Break The Oath LP
W świat Mercyful Hate oraz Kinga wszedłem dosyć przypadkowo. Pierwsze spotkanie z ich twórczością nastąpiło dzięki uprzejmości zespołu Metallica i ich „Mercyful Fate” z Garaży. Strasznie mi się spodobał ich medley, dlatego posprawdzałem to, co tylko mogłem. O ile dobrze pamiętam, na warsztat poszły numery z „In The Shadows” i „9” oraz jakieś numery Kinga z „Abigail” i „Fatal Portait”. Czy byłem zachwycony tym co usłyszałem? Powiedzmy, że połowicznie.
Muzyka i ten satanizm w tle chwycił mnie za zbuntowane serce, ale wokale Diamonda niekoniecznie mi siadły. Jego wokal wydawał mi się komiczny, przerysowany, natomiast sama muza była zajebista zarówno w Mercyful Fate, jak i na solowych krążkach. Na tapecie w tych czasach był u mnie Sabbath, Slayer, Metallica, Iron Maiden, a Judas Priest majaczył dopiero horyzoncie. Były to czasy podstawówki, więc oprócz Jacksona tego typu granie mnie jarało. Wuj Tom w moim ukochanym Slayerze też czasami potrafił wejść na wyższe rejestry, ale cały czas była w tym agresja i histeria, a nie jakieś wycie. Dlatego też Kerry pozostał nadal jedynym Kingiem, którego uwielbiałem. Dopiero gdy wkręciłem się mocniej w płyty Judasza, starsza koleżanka śmiała się ze mnie, że skoro lubię takie falsety, to powinienem bliżej zapoznać się z Mercyful Fate. No i tak też zrobiłem.
W ręce wpadła mi ich druga płyta, a raczej diabelska opowieść, czyli „Don’t Break The Oath”. Już sama okładka sprawiła, że oblizałem się na samą myśl przed nastawieniem płyty. No i tutaj nie było marudzenia, była absolutna miłość od samego początku. Dopiero przy całym albumie dostrzegłem to, czego nie zauważyłem wcześniej, szczególnie w wokalach Kinga. Był w tym faktycznie czystej postaci diabeł z okładki, ale też genialna, wręcz filmowa narracja. Zaskakiwał mnie nieraz na tym krążku swoją skalą, ale też wprowadzał klimat rodem z kultowych horrorów. Czasami brzmiał jak demon, a czasami jak wiedźma, która oferowała swoją duszę rogatemu. Mistrz nad mistrze, bez którego nie wyobrażam sobie dziś muzyki metalowej.
Natomiast gitarowy duet Shermanna i Dennera urzekał mnie swoimi zagrywkami od pierwszych sekund. Już otwierający wszystko „A Dangerous Meeting" to absolut. Charakterystyczny riff i Diamond wprowadzający nas w ten muzyczny heavy metalowy horror. Nocą ta muza smakuje jeszcze lepiej. Odpalcie sobie chociażby „Nightmare” czy „Night Of The Unborn” i dajcie porwać się diabelskim mocom, które żyją w tych numerach. Mój ulubiony diabelski werset to chyba „Welcome Princess Of Hell”, który absolutnie ma w sobie zapach siarki. No i nie zapominajmy o kończącym album „Come To The Sabbath”. Genialny numer, a te gitary, to esencja heavy metalu.
Mercyful Fate tym albumem, jak i oczywiście genialnym debiutem, stworzyli sobie pomnik za życia. Ich muza i ich wizerunek zmieniły na stałe świat metalu. Pokazali innym jak powinno się grać ten gatunek muzy i jednocześnie dali podwaliny pod chociażby black metal. King Diamond to ikona, a Mercyful Fate to zespół bez którego wielu muzyków nie byłoby dziś na scenie. Mam nadzieję, że ich nowy album, nad którym pracują będzie chociaż w połowie tak doskonały jak „Don’t Break The Oath, bo panowie są w świetnej formie, a to już pierwszy klucz do sukcesu.
Tracklista:
A1 A Dangerous Meeting
A2 Nightmare
A3 Desecration Of Souls
A4 Night Of The Unborn
B1 The Oath
B2 Gypsy
B3 Welcome Princess Of Hell
B4 To One Far Away
B5 Come To The Sabbath