MADONNA Confessions On A Dance Floor 2LP PINK
Ostatnia dobra Madonna, a przynajmniej dobra w całości. Bardzo lubię wszystkie jej płyty do „Confessions on a Dance Floor”. Po tym krążku niestety coś się moim zdaniem posypało. O ile na „Hard Candy” jeszcze jakoś wszystko się klei i faktycznie znajdziemy tam świetne numery jak „Voices” czy „Devil Wouldn’t Recognize You”, to każdy kolejny album jest dość nijaki. Madonna zawsze była muzycznym kameleonem i idealnie wpasowywała się w panujące trendy. Gdyby w radiach grano death metal, to Madonna pewnie grałaby death metal. Jednak jej wyczucie i muzyczna czujność z czasem zaczęła przygasać.
Z całym szacunkiem, ale np. „Madame X” jest strasznie ciężkostrawny, a numery nagrane z Malumą to jakieś potworki, które nie mają podejścia chociażby do „4 Minutes” z Justinem. Jednak w 2005 roku wszystko było w punkt. Kiedy Madonna wyskoczyła z pierwszym singlem promującym „Confessions on a Dance Floor” świat zwariował. Uważam, że ten album, „Fever” od Kylie oraz pewne poczynania Roisin Murphy sprawiły, że disco zaliczyło swój renesans.
„Hung Up”, bo o tym singlu mowa, był mega trackiem, a świdrujący sampel z numeru Abby idealnie wbijał się w taneczne parkiety. Natomiast sama Madonna była w doskonałej formie, nie tylko muzycznej. Kiedy pierwszy raz odpaliłem ten album poczułem się jakbym trafił do lat 70. czy 80. Ta płyta brzmiała jak hołd złożony muzyce disco przez jedną z najważniejszych artystek w historii muzyki pop. Bardzo dobrą robotę wykonał tutaj również producent, czyli Stuart Price. To właśnie on połączył współczesność z tym, co wydawało się już zapomniane. Wymieszał ten cały blichtr ery disco z nowoczesną produkcją, tworząc jednocześnie nową jakość i nowe oblicze Madonny.
Taki numer jak chociażby „Get Together” to w pewnym sensie nawiązanie do muzyki house i brzmienia a’la Daft Punk, więc jak widać Madonna czerpała nie tylko z dokonań takich wykonawców i wykonawczyń jak chociażby Donna Summer. Jest tu też sporo transowości, jak chociażby w singlowym „Jump”, czy lekko surowawy i oszczędny „How High”. Zarówno jeden, jak i drugi numer fajnie rozwija się w prawdziwy dyskotekowy banger z przestrzennymi synthami, przy których nie da usiedzieć się w miejscu.
Wspomnianą muzyczną oszczędność i przestrzeń odnajdziemy również w lekko balladowym „Forbidden Love”. Uwielbiam ten track i w pewnym sensie przypomina mi on klimat z „Ray of Light”, który jest chyba moim ulubionym albumem Madonny. Echa starej Madonny słychać również w refrenie „Push”, który spokojnie odnalazłby się na albumie „Like A Prayer”.
Jeśli jednak miałbym wskazać swój ukochany numer z „Confessions on a Dance Floor” to jednak stawiam na „Isaac”. Genialny numer, który pokazuje bardziej ambitne podejście do muzyki tanecznej czy elektronicznej. Wykorzystanie tutaj tego religijnego vibe’u sprawia, że numer zahacza o sakralne klimaty. Natomiast mruczenie Madonny na tle tych religijnych zaśpiewów pokazuje, że w prosty sposób można stworzyć niesamowity klimat. Numer ten został też uznany za obrazoburczy, a rabini uznali, że track ten robi parodię z ich religii. No cóż, ja widzę w tym jedynie genialny popowy numer.
Madonna tym albumem potwierdziła swoją klasę i jednocześnie zakończyła bezbłędny okres. Wiem, że wszystko jest kwestią gustu, ale polecam ten album szczególnie tym, dla których Madonna jest jedynie gwiazdą muzyki pop lat 80., a tytuł ten kojarzą jedynie przez pryzmat „Hung Up”. Po 19 latach (!) krążek ten zyskał już klasyczny status i nic w tym dziwnego.
Tracklista:
A1 Hung Up
A2 Get Together
A3 Sorry
B1 Future Lovers
B2 I Love New York
B3 Let It Will Be
C1 Forbidden Love
C2 Jump
C3 How High
D1 Isaac
D2 Push
D3 Like It Or Not