JEFF BUCKLEY Grace LP
Album, który totalnym przypadkiem wpadł w mój odtwarzacz i gości w nim do dziś. „Grace” nie był albumem przełomowym od strony muzycznej, nie zmienił mojego podejścia do sztuki, ale była w nim pewna magia i smutek, który jednocześnie dawał siłę. Jeff potrafił oczarować słuchacza, ale to akurat miał w genach. Jego ojciec, czyli Tim Buckley to również artysta, któremu należy się mega szacunek. Ale nie czas na dyskusje na temat konotacji rodzinnych Jeffa...
Nie będę ukrywać, że impulsem do zapoznania się z debiutanckim krążkiem Buckleya był jego cover numeru Cohena „Hallelujah”. W jego wersji była pewna dziecięca naiwność i prawdziwa czystość. Mimo, że Jeff postawił w tym wypadku na minimalizm od strony muzycznej, to od strony emocjonalnej mieliśmy tutaj cały wachlarz. Waśnie dzięki tej barwnej palecie każdy z nas mógł odnaleźć siebie w tym tekście. Oczywiście zacząłem uważać, że postrzeganie tego albumu tylko przez dany cover jest bardzo krzywdzące.
Jeff od samego początku „Grace” udowadniał, że jest jednym z najważniejszych debiutantów lat 90. Ciekawe jest to, że Jeff był zupełnie inny niż wszystko to, co mogliśmy odnaleźć na scenach rockowych tego okresu. Początek „Grace” to dwa mocne strzały. „Mojo Pin” oraz tytułowy „Grace” to numery, które bardzo fajnie wprowadzają nas w świat sztuki młodego Buckleya.
Pierwszy track to idealne stopniowanie emocji. Jeff z romantycznego, stonowanego gościa przeradza się w rockowego wokalistę z krwi i kości, który wręcz z taką grunge’ową manierą rozdziera przed nami swoje serce. Numer tytułowy ma w sobie taki lekko psychodeliczny posmak oraz vibe The Beatles. Jeff również pokazuje jak dużą skalą głosu dysponuje. Jak dla mnie bomba...
Mimo, że uwielbiam te bardziej zadziorne fragmenty, to balladowy, nostalgiczny Buckley to jest to! Takie numery jak romantyczne, ale zarazem gorzkie „Last Goodbye”, czy rwane „So Real” to coś genialnego. Jednak prawdziwym numerem jeden jest dla mnie „Lover, You Should’ve Come Over”. Jeff w tych prawie siedmiu minutach stworzył jeden z najbardziej przejmujących i urzekających tracków na swoim debiucie. Warto zaznaczyć, że oprócz utworu Cohena znajdziemy tutaj również dwa inne cudze numery, czyli „Lilac Wine” oraz „Corpus Christi Carol”. Buckley odegrał je w charakterystyczny dla siebie sposób, ale mimo to giną one przy takim tytanie jakim jest „Hallelujah”.
Nie zmienia to jednak faktu, że album ten to klasyk, który jest jednocześnie nacechowany wielkim smutkiem, nie tylko tym ukrytym w piosenkach, ale bardziej przez to co wydarzyło się później. Buckley w 1997 roku utonął kiedy wybrał się na przechadzkę, aby odpocząć od prac nad drugim albumem. Jeff pozostawił po sobie kilka niedokończonych ścieżek oraz autoportret w postaci debiutanckiego „Grace”.
Jak potoczyłaby się jego kariera? Czy stałby się nudziarzem, który miał dobre początki jak chociażby Damien Rice? Czy byłby rockowym bardem, a może by eksperymentował z muzą jak jego ojciec? Niestety tego nigdy się nie dowiemy. „Grace” jednak to prawdziwa perełka, którą dał nam jeden z najbardziej wrażliwych artystów muzyki rockowej. Piosenki te pomimo upływu lat nadal brzmią świetnie, a pewne tajemnice zawarte w tych tekstach z wiekiem rozumiemy jeszcze bardziej.
Tracklista:
A1 Mojo Pin
A2 Grace
A3 Last Goodbye
A4 Lilac Wine
A5 So Real
B1 Hallelujah
B2 Lover, You Should've Come Over
B3 Corpus Christi Carol
B4 Eternal Life
B5 Dream Brother