EARL SWEATSHIRT Sick! LP BLUE
Earl Sweatshirt to muzyczny fenomen. Muzyczna podróż rapera trwa już od kilku dobrych lat i nie zwalnia nawet na chwilę. Jeśli ktoś ma, w tym momencie, jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, co do jego talentu i zmysłu artystycznego, to wspomnę, że swoją karierę rozpoczynał od Odd Future. Dla nie wtajemniczonych, jest to kolektyw zbierający czołówkę współczesnej sceny hip hopowej. Do "gangu" należą między innymi Tyler The Creator, Frank Ocean, Domo Genesis czy też Syd. Po pierwszym spotkaniu z Sweatshirtem nie zostałem oczarowany. Wiedziałem, że jest dobry, że jest "inny", ale czy nazwałbym go złotym dzieckiem hip hopu? Niekoniecznie. Z całej ekipy Odd, z uwagi na wielką miłość do r'n'b oraz soulu, najbardziej trafiała do mnie twórczość Franka i Syda. Mimo całego szacunku, jakim darzę muzykę Tylera, to uważam, że jest "przehajpowany". Natomiast Earl był, powiedzmy, najbardziej "mroczny" z całego towarzystwa. Nie stawiał na przeboje czy radiowe melodie.
Kiedy pierwszy raz przesłuchałem "Doris" odniosłem wrażenie, że obcuje ze starszym gościem po przejściach, a nie młodzieńcem z rocznika 94. Numery były naprawdę dojrzałe, zarówno pod względem brzmienia, jak i tekstów, zwłaszcza tekstów. Lista zaproszonych do gości, również mogła przyprawić o zawrót głowy. Do grona moich faworytów trafiły od razu utwory "Whoa" z udziałem Tylera oraz "Molasses", gdzie Earlowi towarzyszy, ikoniczny wręcz, RZA. Jednak największą perłą jest "Hoarce", w którym to Sweatshirt stworzył taki klimat, że do dziś nie mam pytań. Kolejne albumy tylko gruntowały jego pozycję na scenie i udowodniały, że mamy do czynienia z postacią wybitną. Zgadzam się, że raper od samego początku był inny, nad wiek dorosły. Nie gonił za miejscem na listach przebojów czy największymi scenami. Interesowało go jedynie tworzenie muzyki. Mimo wszystko nadal nie rozumiałem ani nie stałem się wyznawcą kultu artysty. "Some Rap Songs" było naprawdę dobre, ale czy aż tak genialne, jak się o nim mówi...? W pewnym momencie zacząłem obawiać się nawet, że odwali mu tak, jak typowi znanemu, jako Chance the Rapper, który z twórcy "Acid Rap", stał się pośmiewiskiem w całym środowisku. Na całe szczęście Earl pozostał dalej sobą.
Ostatni album "Sick!" nadal trzyma wysoki poziom. Wciąż znajdziemy tam, tę surową opowieść, pełną nonszalancji i szczerości do bólu. W niespełna 25 minutach, w pewnym sensie, zawarł esencję swojego stylu, ale też znalazł miejsce na lekkie eksperymenty oraz dalsze muzyczne poszukiwania. Earl nie stara się powalić nas bajecznymi refrenami, bardziej stawia na tekst. Sposób jego pisania, a później przekazania tego słuchaczowi, to prawdziwa sztuka. Na całej płycie tembr głosu, to co wypowiada, wnosi, z jednej strony niepokój, a z drugiej jakieś, trudne do zdefiniowania, psychodeliczne elementy. Idealnie słychać to w "2010", gdzie Sweatshirt na tle elektronicznego podkładu wprowadza odbiorców w zupełnie inny wymiar. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak "Tabula Rasa". Utwór od samego początku oczarował mnie swoim soulowym vibem. Natomiast, jeśli szukacie więcej takiej "czilerki", to finał "Sick!" w postaci "„Fire in the Hole" w zupełności Was usatysfakcjonuje.
Earl kolejny raz dostarczył nam doskonały krążek, który pomimo swojej krótkiej formuły, uzależnia na bardzo długo.
Tracklista:
A1 Old Friend
A2 2010
A3 Sick!
A4 Vision
A5 Tabula Rasa
B1 Lye
B2 Lobby (Int)
B3 God Laughs
B4 Titanic
B5 Fire In The Hole