DILLINGER ESCAPE PLAN Ire Works LP BLUE
W 2007 roku, kiedy myślałem, że już słyszałem wszystko, zostałem powalony na kolana i do dziś nie zmienia się moje podejście do tego zespołu. Każdy, kto chociaż troszkę śledzi te wpisy, wie jak bardzo pierdolnięty jestem na punkcie tej kapeli i ich muzy. Użyłem takiego słowa, gdyż nie wiem, jaki inny wyraz oddaje to co czuję do tej kapeli i jednocześnie określa to, co ci panowie nagrywali przez 20 lat swojego istnienia. Dillinger Escape Plan, bo o nich mowa, to dla mnie absolut i kwintesencja artystycznej wolności. „Ire Works” było pierwszym albumem jaki kupiłem od DEP i pierwszym jaki usłyszałem w całości. Fakt, przed tym byłem już osłuchany z Pattonowską EPką, ale to było kolabo! Znałem też numery z „Miss Machine”, ale na cały krążek szarpnąłem się później.
Ten album był jednym z bardziej wyjątkowych i emocjonujących przeżyć w mojej muzycznej historii. Zostałem zniszczony tu połamaniem rytmicznym, wokalami oraz mnogością stylów, a raczej ich niesamowitym połączeniem. Kiedy przesłuchałem ten i inne albumy DEP miałem już dość klasycznego metalu. Inne zespoły wydawały mi się przewidywalne, działające na zasadzie kopiuj-wklej. Jeśli spojrzymy na ówczesną historię DEP, to panowie byli tak naprawdę w tym momencie na totalnym artystycznym szczycie. Mieli na koncie kultowy już debiut, który dał początek nowemu stylowi w muzyce. Byli po kolaboracji z Pattonem i swoim drugim albumie „Miss Machine”, który pokazał ich elastyczność i dalszy rozwój stylu, który zapoczątkowali. Kiedy pierwszy raz „Ire Works” wylądowało w moim odtwarzaczu zostałem totalnie zmieciony z planszy. „Fix Your Face” był lawiną dźwięków, pewnego rodzaju przemyślanym chaosem, który wbijał mnie w fotel. Tutaj wielkie brawa, dla Gila Sharona i jego zagrywek perkusyjnych, który na wstępie pokazał, że był idealnym zastępstwem Chrisa. Jego partie na tym albumie są pokręcone, tak pokomplikowane, jak tylko można je skomplikować.
Wiadomo, że wszystko to zasługa chorego umysłu gitarzysty i lidera kapeli Bena Weinmana, ale ktoś to musiał zagrać. Gil zrobił to idealnie. Ben zresztą również w swoich partiach kombinował, jak tylko się dało. Hardcore, jazz, elektronika, punk – jest tutaj wszystko. Z czystym sumieniem, patrząc na całą dyskografię DEP, można go nazwać muzycznym wizjonerem. Dla muzy hardcore’owej czy punkowej moim zdaniem zrobił tyle, co chociażby Fripp w King Crimson dla prog-rocka. Wracamy jednak do zawartości muzycznej „Ire Works”. Tak jak wspomniałem, panowie udziwniają i mieszają, jak tylko się da. Po „Fix” i kolejnym wygrzewie w „Lurch” otrzymujemy „Black Bubblegum”. Tutaj polecam również wykonanie tej piosenki w programie „Conan O’Brien". Sam prowadzący wspominając to mówił, że był to jeden z lepszych wykonów muzycznych w historii tego programu. Numer sam zaś jest utrzymany w klimacie zbliżonym do alternatywnego rocka, któremu blisko chociażby do dokonań Faith No More. Jest to również kolejna odsłona możliwości wokalnych Grega Puciato.
Ogólnie na tym albumie pokazał się jako bardzo wszechstronny wokalista. Już na „Miss Machine” jego melodyjne wstawki przełamywały ciężar tej muzy, jednak tutaj dał z siebie znacznie więcej. Jego wokal balansuje miedzy agresywnym, histerycznym krzykiem, a wręcz soulowymi czy popowymi zaśpiewami. Sam zresztą z nim rozmawiałem i przyznał mi, że wyżej ceni Aaliah czy Maxwella, niż typowych rockowo-metalowych wokalistów. Słychać to bardzo mocno. Nawet kiedy panowie wędrują w kierunku elektroniki w stylu Aphex Twin („Sick On Sunday”), wszystko kończy się delikatnym psychodelicznym popowym śpiewem. Jednak prawdziwą muzyczną wisienką na torcie jest końcówka tego albumu.
Trzy ostatnie numery to dla mnie esencja „Ire” i tego składu DEP. „Dead As History” to znów podróże między światem szeroko rozumianej muzyki hc, a porytej elektroniki. Jest to znalezienie idealnej równowagi w muzyce, ale też pokazanie, że nie ma w niej tak naprawdę żadnych granic, a przynajmniej nie ma ich w muzie DEP. W kolejnym numerze, czyli „Horse Hunter” zaczynamy od muzyki hc, hc punk, następnie wraz z nimi wchodzimy w elementy jazzowe, kończąc lekko grunge’owo z gościnnym udziałem Brenta Hindsa z Mastodon.
No i czas na finał! „Mouth Of Ghosts”! Tutaj Dillinger powędrował w klimaty progresywne i latino jazzowe. Co to jest za numer... Idealnie dawkują tu emocje, pozwalając mu rozkręcać się w genialny sposób. To w jaki sposób Panowie rozkładają tu napięcie, to artystyczny majstersztyk i pokazanie jak doskonałymi muzykami są. W wokalu Grega natomiast możemy odnaleźć całą paletę emocji, które idealnie podbijają napięcie zawarte w tym tracku. Geniusz? W 100% tak. Albumem tym Dillinger Escape Plan odbili w pewnym sensie od sceny metalowej, tworząc odrębny byt. Po ich rozpadzie pozostała potworna luka, ale też doskonała muzyka. Uwielbiam i będę uwielbiać ich albumy do końca.
Tracklista:
A1 Fix Your Face
A2 Lurch
A3 Black Bubblegum
A4 Sick On Sunday
A5 When Acting As A Particle
A6 Nong Eye Gong
A7 When Acting As A Wave
A8 82588
B1 Milk Lizard
B2 Party Smasher
B3 Dead As History
B4 Horse Hunter
B5 Mouth Of Ghosts