DEEP PURPLE Burn LP
Wiem, że mogę się narazić fanom, ale nigdy nie przepadałem za Deep Purple. Uważałem ich za najsłabszy band z całej wielkiej trójki muzyki hard rockowej. Zeppelini wiadomo, ale to Black Sabbath był zawsze najbliższy mojemu sercu. Deep Purple natomiast byli, bo byli. Studyjne krążki, nawet te kultowe, mnie nie zachwycały. Znajdowały się tam genialne numery, ale też takie, których fenomenu nie jestem w stanie wytłumaczyć.
Oczywiście szanuję ich wkład w muzę rockową i uważam, że Ritchie to mistrz gitary, ale... Kiedy studyjne krążki mnie nie ruszały, postanowiłem rzucić się w wir koncertówek, które cieszyły się wielkim uznaniem. No i faktycznie, coś drgnęło za sprawą „Made In Japan”. Energia jaką Deep Purple tam mieli, no i oczywiście genialne wykonanie „Child In Time” sprawiło, że ten album znalazł się w mojej kolekcji.
Idąc dalej tym tropem natknąłem się na występ z California Jam z 1974 roku. Pomimo, że ten występ nie był tak dopracowany jak japońskie koncerty, to zostałem rozłożony na łopatki! Goście grali hard rocka z taką energią i taką pasją, że nie wiem czy była to zasługa narkotyków, czy czegokolwiek innego, ale było to genialne.
Wspomniane pewne niedociągnięcia spowodowały, że była to prawdziwa esencja rock’n’rolla. Było to również moje pierwsze spotkanie z głosem Davida, co zaowocowało poznaniem Whitesake, który absolutnie uwielbiam. „Burn” z tego koncertu katowałem jak opętany. Wokale Coverdale – Hughes to było to! Z automatu zaopatrzyłem się w album, który panowie promowali na tym koncercie i zgłupiałem.
„Burn” jest moim zdaniem najlepszym albumem Purpli ever! Jest to również mój ulubiony skład Deep Purple w całej ich historii. Na tym albumie czuć było radość z grania, a nie męczenie buły, tak jak na chociażby „Who Do We Think We Are”. Wielkim plusem było to, że mamy tutaj dwóch wokalistów. W ich głosach jest pewien rodzaj rywalizacji, dzięki czemu Glenn i David dają z siebie 100% mocy i słychać to potężnie. Czasami mam wrażenie, że widzę uśmiech reszty składu wynikający z energii, którą wnieśli do składu i samej radości tworzenia tych dźwięków. Ich głosy się dopełniają idealnie, nie tylko w numerze tytułowym.
Odpalcie sobie chociażby „You Fool No One”, który jest wręcz genialny, a to co Ian robi ze swoim zestawem perkusyjnym to absolut. Panowie połączyli tutaj funkowy groove z hard rockiem i wyszło im to idealnie. Takich egzotycznych miksów znajdziemy tutaj więcej. W „Sail Away” Deep Purple sięgają wręcz po soulowe naleciałości, ale efekt jest taki sam. Wydaje mi się, że wynikało to z inspiracji jakie Glenn wniósł do zespołu i chwała mu za to. Natomiast wokale to ciągle coś przepięknego i jednocześnie esencjonalnego, jeśli chodzi o hard rockowe granie.
Mówiąc o debiucie trzeciego wcielenia Purpli nie można zapominać również o numerze „Mistreated”. Co za brzmienie, co za klimat... Jest to jedyny numer w którym to mamy tylko głos Davida Coverdale’a. W tym blues-rockowym tracku pokazał swój feeling i udowodnił dlaczego to właśnie on został frontmanem tej kapeli. Jednak gdybym musiał wybierać, to bardziej Glenn Hughes jest dla mnie wokalnym bohaterem tego albumu. Pomimo, że pełnił również funkcję basisty, to jego wokalne wstawki wniosły bardzo dużo w muzę zawartą na tym krążku i nadały jej jeszcze większej drapieżności.
Tak jak wspomniałem, „Burn” to moim zdaniem najlepszy krążek Purpli. Nie ma tu słabych numerów, przynajmniej ja ich nie słyszę. Dwa kolejne wydawnictwa tego składu, czyli „Stormbringer” oraz „Come Taste the Band” są równie zajebiste i wracam do nich dosyć często, ale to jednak „debiut” pozostanie największym osiągnięciem tego wcielenia Deep Purple.
Tracklista:
A1 Burn
A2 Might Just Take Your Life
A3 Lay Down, Stay Down
A4 Sail Away
B1 You Fool No One
B2 What's Goin' On Here
B3 Mistreated
B4 "A" 200