DEEP PURPLE =1 2LP Clear
Nowy album weteranów hard rocka. Nie jestem pewien czy potrzebny, bo sam legendarny wokalista Ian Gillan stwierdził, że płyta brzmi „nieźle” – czy to wystarczająco zachęca do przesłuchania? Będzie to pierwszy album nagrany w składzie z nowym gitarzystą Simonem McBridem, więc przed nami w sumie przełomowy moment. Historia tego zespołu pokazuje, że czasami zmiany personalne im służyły.
Od zawsze podkreślam, że Deep Purple to dla mnie głównie okres z Coverdalem i Hughesem. Albumy nagrane w tym składzie łykam w całości bez marudzenia. No, ale legendarna zmiana polegała na dołączeniu Gillana i Glovera i rozpoczęła ten najbardziej kultowy okres Purpli. Nie można jednak zapominać o dwóch pierwszych krążkach kapeli, gdyż tam również znajduje się masa fajnych numerów. Oczywiście wspomniany złoty okres z Gillanem szanuję bardzo, ale niekoniecznie „In Rock” czy „Machine Head” podobają mi się w całości.
Najbardziej lubię „Fireball”, obok „Burn” to właśnie mój ulubiony album tej ekipy. O wielkości koncertowego „Made In Japan” nie muszę chyba wspominać, bo to co tam się dzieje to totalny obłęd. Jednak całościowo Deep Purple mnie nie rzucało na kolana, czego nie mogę powiedzieć o dwóch innych tytanach hard rocka w postaci Led Zeppelin i Black Sabbath. Wydaje mi się również, że dwie zmiany personalne zabiły kreatywność tego zespołu. Mowa tu oczywiście o odejściu Ritchiego oraz nieodżałowanego Jona Lorda.
Ostatni w pełni dobry krążek Purpli to moim zdaniem „Perfect Strangers”. Była tam magia i ta energia, dzięki której zespół zyskał szacunek i sympatię fanów rocka na całym świecie, zresztą mamy tutaj ten najlepszy skład. Później bywało już różnie, a nawet bardzo różnie. „Slaves and Masters” z Turnerem w roli wokalisty, z którym Ritchie Blackmore współpracował w Rainbow nie jest tak złe, jak się o tym mówi. Mam wielki sentyment do numeru „King Of Dreams”, może dlatego lubię wracać do tego tytułu.
Wydany po nim „The Battle Rages On...” to znów powrót najbardziej zasłużonego składu według fanów. Jednak czy powtórzył sukces „Perfect Strangers”? No niekoniecznie. Album był po prostu nudny i czuć było, że nie został nagrany z potrzeby serca, a bardziej dla korzyści materialnych. Deep Purple, podobnie jak smok z okładki krążka, muzycznie zaczęli zjadać tutaj swój ogon.
Po tym albumie odszedł Ritchie, a jego miejsce zajął Steve Morse. Debiut tego gitarzysty w obozie Purpli to „Purpendicular”. Słychać było tutaj tę świeżą krew i to, że kapela chce udowodnić wszystkim, że nawet bez Ritchiego potrafią tworzyć zajebiste albumy. No i w sumie im się udało. Była w tym świeżość i nawet znane patenty zyskały tutaj swoją drugą młodość. Steve natomiast udowodnił fanom kapeli, że jest idealnym zastępstwem. Potrafił również zachwycać swoją melodyką gry, tak jak chociażby w mega numerze „Sometimes I Feel Like Screaming”.
Jednak moim zdaniem po tym albumie następuje spadek formy kapeli. Każdy kolejny album nie zostawił w mojej pamięci chyba nic. No może jedynie „Bananas” ze względu na okładkę. Wiem, że fani pewnie już zaciskają pięści ze złości, ale niestety tak uważam. Dlatego wydaje mi się, że „=1”, bo taki tytuł nosi ich najnowszy album, nie będzie czymś super. Jeśli natomiast okaże się, że będzie to najlepszy album Purpli od lat, to odszczekam te słowa. W tym momencie jednak idę posłuchać sobie „Stormbringer” i „Made In Japan”, a co będzie dalej, to zobaczymy.
Tracklista:
A1 Show Me
A2 A Bit On The Side
A3 Sharp Shooter
A4 Portable Door
B1 Old-Fangled Thing
B2 If I Were You
B3 Pictures Of You
B4 I’m Saying Nothin’
C1 Lazy Sod
C2 Now You’re Talkin’
C3 No Money To Burn
D1 I’ll Catch You
D2 Bleeding Obvious